|
|||
|
Autor: Świadectwo, Jestem 36-letnią żoną i mamą czwórki małych dzieci. Na co dzień głównie zajmuję się rodziną i domem, trochę pracuję. Mieszkamy w zacisznym domu, który nieustannie tętni życiem. Mąż prowadzi rodzinną firmę. Nie zawsze miałam tak poukładane i szczęśliwe życie. Otrzymałam je w darze od Boga. On jest naprawdę cierpliwy, łaskawy i miłosierny. Bez Niego było strasznie. Teraz już wiem, że nic, co robiłam wcześniej, nie było w stanie dać mi prawdziwego szczęścia i życia w pokoju serca oraz jedności ze sobą samą i z drugim człowiekiem. W towarzystwie diabłaPrzed swoim nawróceniem robiłam wiele obrzydliwych rzeczy. Jeden grzech prowadził do kolejnego, było ze mną stopniowo coraz gorzej... Nieświadomie powierzałam się Złemu, a on wystawiał kolejne, coraz wyższe rachunki za swoje usługi. Wpadałam w jego sidła, w ogóle nie wiedząc, że on istnieje. Po wielu latach dowiedziałam się, że jego pierwszym najważniejszym zwycięstwem jest to, gdy człowiek nie wierzy w diabła i żyje tak, jakby on nie istniał. Jako dziecko przyjęłam sakramenty: chrzest święty, Pierwszą Komunię Świętą oraz bierzmowanie, ale w codzienności zamiast do kościoła, prowadzana byłam do bioenergoterapeutów. Po bierzmowaniu zupełnie przestałam chodzić do kościoła. W domu działo się od zawsze bardzo źle. Miałam agresywną rodzinę, w której było wiele przemocy, wzajemnej nienawiści i alkoholu. Jako 14-letnia dziewczynka rozpoczęłam trenowanie wschodnich sztuk walki. Poprzez nie byłam przez kolejnych parę lat sprytnie wprowadzana w świat New Age. Początkowo sztuka walki była po prostu treningiem fizycznym. W praktyce stopniowo dołączano takie elementy jak kłanianie się mistrzowi i medytacje, w których miałam zlewać się z energiami całego kosmosu, wyłączać czucie i myślenie. Potem zaczęłam praktykować bioenergoterapię. Byłam w tym całkiem dobra. „Leczyłam” rodzinę, znajomych, a na obozach treningowych osoby kontuzjowane. Zaczęły się także rozmowy z wahadełkiem i ściąganie energii z kosmosu, aby mieć jej w sobie więcej w celu przekazywania dalej. Parałam się tym kilka lat. Do tego doszło sporadyczne wróżenie z kart, pytanie wróżek o moją przyszłość i cała masa innych ezoterycznych praktyk. W ten sposób łamałam pierwsze przykazanie Dekalogu. Uważałam się za osobę bardzo bystrą, a jednak Zły mnie oszukał. Przeoczyłam nawet taki fakt, że wahadełko w sposób oczywisty ukazuje istnienie jakiejś rozumnej mocy po drugiej stronie. Można się z nim bowiem umówić, że na znak odpowiedzi twierdzącej będzie w bezruchu, a odpowiedź przeczącą da, kręcąc się w kółko, bądź że na „tak” będzie się kręciło w prawo, a na „nie” w lewo, lub też można umówić się z nim na jakąś inną dowolną opcję. Tak nie działają żadne siły fizyczne, one dają zawsze ten sam efekt. Szukanie szczęścia i spełnienia za wszelką cenę zupełnie mnie zaślepiło. Gdy miałam 17 lat, zaczęły się moje różne związki z mężczyznami, nawet z trzema równocześnie. Jeden z nich był żonaty i miał dziecko. Kolejne grzechy powodowały wchodzenie w następne... Kiedy miałam 18 lat, poznałam miłego, również 18-letniego chłopaka. Wtedy moi rodzice akurat się rozwodzili i wyprowadzali każde do swojego mieszkania. Dla mnie zabrakło miejsca, więc rodzice tego chłopaka po roku naszego związku zdecydowali się, znając moją sytuację, pozwolić mi zamieszkać z nim w ich domu. W tym czasie postanowiłam zupełnie zerwać kontakt ze swoim ojcem, który był czynnym alkoholikiem i stosował przemoc. Spotykaliśmy się jedynie na rozprawach sądowych, nie mówiąc sobie nawet „dzień dobry”... Moje kontakty z matką i siostrą, którą ona zabrała do siebie, bywały też raczej sporadyczne. Po tej zmianie zaczęło mi się pozornie całkiem dobrze wieść. Mama mojego chłopaka robiła wszystko za mnie. Prała, sprzątała, gotowała... Pytała, czy uważamy na to, żebym nie zaszła w ciążę, abyśmy mogli dokończyć naukę. Mój chłopak studiował, ja też. Radziłam sobie z nauką bardzo dobrze. Jeździłam konno, żeglowałam, chodziłam po jaskiniach, jeździłam w długie trasy rowerowe po Polsce, uczyłam się języków obcych, podróżowałam sporo po świecie... Przez jakiś czas takie życie wydawało mi się zajmujące, poukładane i wreszcie porządne, a związek bardzo udany. Wystarczyło jednak na niezbyt długo... Złudy światowego życiaGdzieś głęboko czułam, że bardzo cierpię. Całymi latami brałam tabletki antykoncepcyjne. To było straszne być z kimś, jednocześnie drżąc każdego dnia o to, żeby nie zajść w ciążę. Przez cały ten czas miałam poczucie braku kontaktu ze sobą, oglądałam życie jakby przez mgłę. Mimo że miałam wiele – dach nad głową, niby dobrego dla mnie chłopaka, ciekawe studia, z którymi sobie dobrze radziłam, satysfakcjonującą pracę za niezłe pieniądze w kraju i za granicą, wiele zainteresowań, zdrowie, urodę, krąg przyjaciół – nie byłam prawdziwie szczęśliwa. Cierpiałam! Nie było wtedy niestety nikogo, kto by mi wyraźnie powiedział, że to dlatego, że nie ma w moim życiu Boga. Może zresztą sama nie chciałam usłyszeć tej „dobrej nowiny”... Bardzo się męczyłam, udając jednocześnie przez cały ten czas, że jest super. Nosiłam maskę silnej kobiety sukcesu, bo nie znałam alternatywy. Nie wiedziałam, że jest ktoś, kto kocha mnie nie za to, jaka jestem i co mam, ale dlatego, że po prostu jestem. Pogrążałam się coraz bardziej... To była droga donikąd. Stopniowo gdzieś głęboko w sobie zaczynałam czuć totalny bezsens wszystkiego, co robię. Zaczynałam powoli odczuwać, że opieranie się na sobie czy na drugim człowieku nie daje pokoju serca, jest absolutnie złudne. Jest jak budowanie domu na piasku, bez fundamentu. Pewnego dnia, po mniej więcej pięciu latach konkubinatu, w którym ulokowałam całe swoje życie, nie wiedząc dokładnie dlaczego, zdradziłam parę razy swojego chłopaka, po czym w niedługim czasie podzieliliśmy wszystko, spakowałam się i odeszłam. Nie mogłam w takim życiu wytrzymać. Czułam, że brakuje mi czegoś ważnego, nie wiedziałam jednak, co to jest. Potem były kolejne liczne kontakty z mężczyznami (czyli znieczulanie bolesnej pustki przez seks), w tym znowu m.in. roczny związek z żonatym mężczyzną, w wyniku którego o mały włos nie doszło do rozpadu sakramentalnego małżeństwa. Robiąc test na obecność wirusa HIV, nie wpadłam na to, że żyjąc tak, narażam się każdego dnia na śmierć. Kompletne zaślepienie! Potem umawiałam się już tylko na seks przez internet – czasami tylko na jedną noc. Nienawidziłam tego, ale nie umiałam inaczej: byłam seksoholiczką, cudzołożnicą największego kalibru... Utraciłam całą czystość i godność kobiety. Niszczyłam świątynię Ducha Świętego, jaką jest moje ciało. W dodatku nigdy już się nie dowiem, ile swoich dzieci zabiłam, biorąc latami tabletki antykoncepcyjne, które przecież czasami działają wczesnoporonnie... Ale mimo to nadal wydawało mi się, że jestem dość silna i mam bardzo oryginalny życiorys, bo równocześnie od zawsze byłam zdolna i operatywna, co zaowocowało tym, że skończyłam dwa kierunki studiów, obydwa z wynikiem bardzo dobrym. Proponowano mi zrobienie doktoratu. Dużo wyjeżdżałam na stypendia naukowe za granicę. Tam też miałam okazję oglądać ludzką samotność, rozpadanie się związków nieformalnych i małżeństw sakramentalnych z powodu długich rozłąk, nagminne znieczulanie się alkoholem, narkotykami i seksem. Sama brałam w tym po części udział. Mieszało mi się wszystko, byłam zagubiona – nie wiedziałam kompletnie, co jest dobre, a co złe. Nie wiedziałam, skąd czerpać wzorce, jak żyć, więc czerpałam z otaczającego mnie świata... Nowe życieW takim momencie swojego życia poznałam mojego obecnego męża. Kończyłam lat 26, on był ode mnie 3 lata starszy. Poznaliśmy się w obrzydliwych okolicznościach – poprzez jego byłą kochankę i mojego ówczesnego kochanka. Dziwne, ale tak zaczęła się historia mojego nawrócenia. Pan Bóg potrafi pisać nawet na bardzo krzywych liniach. Chrystus przyszedł, aby zbawić grzeszników, również takich jak ja. Zaczęliśmy się spotykać. To on pierwszy zaczął mówić mi o Bogu, wozić mnie w miejsca, gdzie mogłam Go zacząć doświadczać. Chociaż jego postawie życiowej daleko było do ideału, to jednak na koniec zawsze w Chrystusie szukał ratunku z całej biedy, jaką w sobie nosił. Po półtora roku bardzo trudnego i burzliwego związku wzięliśmy ślub. To był, myślę, wielki cud, że po takim życiu dane mi było wstąpić w sakramentalny związek małżeński. I tylko Pan Bóg mógł sprawić, że po bardzo trudnym narzeczeństwie zdecydowaliśmy się na ten krok. Po miesiącu trwania małżeństwa zaszłam w pierwszą ciążę. Mąż zaproponował, żebyśmy poszli na katechezy Drogi Neokatechumenalnej. Zgodziłam się. Początkowo korzystaliśmy z potężnego oręża Bożego, jakim jest ta wspólnota, jedynie sporadycznie. Wtedy w naszym małżeństwie działo się coraz gorzej. Dla mojego męża jego rodzina była ciągle ważniejsza niż ja. Czułam się oszukiwana, lekceważona i niekochana. Raz wylądowałam nawet na izbie przyjęć w wyniku rękoczynów, jakie miały miejsce... Na przemian kłóciliśmy się, a nawet biliśmy, a potem modliliśmy się razem, codziennie – czasami kilka razy dziennie. Każdorazowo po takim zajściu staraliśmy się też jak najszybciej przystępować do sakramentu spowiedzi i Komunii św. Od tamtej pory zaczęliśmy bardzo systematycznie chodzić na liturgię słowa i na Eucharystię we wspólnocie. Uchwyciliśmy się obydwoje Chrystusa jak jedynej deski ratunku i to pozwalało nam trwać w tym trudnym małżeństwie. Dzięki formacji we wspólnocie zobaczyłam, że to, co mówi Kościół o potrzebie zachowania czystości przedmałżeńskiej, nie jest przejawem zacofanego myślenia Kościoła w dzisiejszym świecie, ale służy szczęściu człowieka. Gdy byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem, okazało się, że mam wirusa HPV przenoszonego drogą płciową, który może spowodować raka szyjki macicy, a długo nieleczony – wycięcie wszystkich narządów rodnych, a nawet śmierć. Wtedy zdałam sobie po raz pierwszy sprawę z tego, że nie zachowując czystości przedmałżeńskiej, paktowałam ze śmiercią. Uratowało mnie dawanie życia. Brodawczak został wstępnie wykryty przy pierwszej ciąży, ale dopiero poważne objawy chorobowe w czasie mojej drugiej ciąży potwierdziły jego obecność oraz umożliwiły wykrycie i usunięcie go drogą zabiegu operacyjnego po urodzeniu przeze mnie drugiego dziecka. Pan Bóg, dając mi kolejne dzieci, ratował moje życie... W małżeństwie ponosiłam konsekwencje swoich grzechów. Czułam się niekochana i niepotrzebna; myślę, że mój mąż również. Mimo to nigdy żadne z nas nie dążyło do rozstania. Bóg nam pomagał. Im było gorzej, tym więcej się modliliśmy. Zaczęliśmy bywać razem z dwójką, a potem z trójką małych dzieci często, a nawet codziennie, na Mszy św. I tak powoli z tego małżeństwa dwójki brutalnych, egoistycznych i mściwych furiatów Chrystus przemienia nas w ludzi, którzy umieją dla siebie nawzajem umierać, którzy umieją sobie przebaczać i dawać wzajemnie coraz więcej wsparcia i miłości, w wierności i uczciwości. Coraz bardziej się szanujemy i respektujemy, mamy coraz większą jedność w codzienności. Oboje mamy świadomość tego, że tylko On daje nam każdego dnia na nowo siłę do życia w pokoju, we wzajemnej jedności i radości. Codziennie rano i wieczorem stajemy razem do modlitwy. Nie zaniedbujemy tego. Ogromną pomocą jest dla nas bycie we wspólnocie na Drodze Neokatechumenalnej. Tam dostajemy wiele światła na nasze wspólne życie. Staramy się nieustannie trwać w łasce uświęcającej, regularnie przystępować do spowiedzi, zawsze przyjmować Komunię św. Nie zaniedbujemy chodzenia do kościoła. Modlimy się też codziennie z dziećmi. Gdy się ranimy, prosimy o wybaczenie. Jesteśmy w jedności otwarci na życie, mimo iż po czwartym cięciu cesarskim lekarz proponował mi sterylizację. Nie zgodziłam się. Powiedziałam, że nie będziemy zmieniać woli Bożej na moje życie. Gdy niezłomnie trwam przy Bogu, On się o mnie troszczy. Jezus Chrystus był tym, który odmienił moje życie. Z ostatniej z ostatnich uczynił Królową Życia. Zrozumiałam, że tylko On mnie przyjmuje taką, jaka jestem, akceptuje mnie i jeśli tylko odrobinę uchylam Mu dostęp do swojego serca – działa. Często przez cierpienie, przez krzyż, hartując mnie w ogniu, ale ostatecznie zawsze jest to na moją korzyść. CudaDwukrotnie doświadczyłam też w życiu cudu uzdrowienia. Pierwszy zdarzył się, gdy miałam iść na ginekologiczny zabieg operacyjny. Okazało się, że moje serce jest w złej kondycji. Światowej sławy profesor kardiologii nie był pewien, czy powinnam poddać się temu zabiegowi. Dzień przed zabiegiem poszłam wieczorem na mszę o uzdrowienie, na której usłyszałam: „Kobieta, która ma bardzo chore serce i modli się w tej chwili za męża, zostaje uzdrowiona”. Doznałam bardzo specyficznego uczucia. Zrobiło mi się gorąco, dostałam wypieków. Wiedziałam, że animator mający dar proroctwa mówi z ołtarza właśnie do mnie, mimo że w kościele było paręset osób. Następnego dnia poszłam ze spokojem na zabieg. Byłam podłączona pod EKG, które nie wykazało nic niepokojącego. Przy poprzednim zabiegu tętno spadło mi do 30 uderzeń na minutę. Drugi cud zdarzył się zupełnie niedawno. W czasie ciąży z czwartym dzieckiem miałam wypadek samochodowy, w wyniku którego złamałam rękę. Włożono mi ją w gips. Miałam go nosić pięć tygodni. Podczas modlitwy o uzdrowienie z nałożeniem rąk, która odbyła się pięć dni po założeniu mi gipsu, prosiłam Boga o cud, abym mogła o nim świadczyć na Jego chwałę. Moja ręka została uzdrowiona. Następnego dnia zrobiłam USG i lekarz powiedział, żebym zdjęła gips, ponieważ wszystko jest w porządku. W tym czasie cierpiałam też na czynną boreliozę z dość poważnymi objawami. Po modlitwie o uzdrowienie wszystkie objawy choroby zupełnie ustały. Nowa, Boża perspektywaKiedyś nie miałam żadnego punktu odniesienia, aby móc odróżnić dobro od zła. Wszystko było płynne. Ja i wszyscy wokół mnie wyznaczali swoje własne standardy i sposoby rozeznawania. Czułam, że w ogóle nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Jeden krytykował drugiego, nie będąc wiele lepszym. Tyle byłam w stanie dostrzec. Ale nie rozumiałam sensu takiej postawy, według której drugi człowiek jest dla mnie źródłem zagrożenia i problemów oraz rywalizacji. Teraz już, z tej nowej Bożej perspektywy, rozumiem głęboki sens tej konstrukcji. Wiem, że wszyscy jesteśmy grzesznikami, i dzięki trwaniu przy Bogu otrzymuję łaskę coraz większej akceptacji samej siebie i drugiego człowieka z jego wadami, niedociągnięciami. Dzięki Jego miłości i przebaczeniu ja też umiem coraz bardziej kochać, przyjmować i wybaczać. Rozumiem, że Bóg zaplanował drogę najlepszą dla każdego z nas. Koncentruję się na odnajdowaniu tej drogi i kroczeniu po niej. Chcę przyjmować każdego, kogo Pan Bóg stawia na mojej drodze. Wiem, że nie są to przypadkowe spotkania. Każdy jest postawiony przede mną dla mojego nawrócenia i zbawienia. W pierwszej kolejności dotyczy to mojego męża oraz przyjmowania kolejnych dzieci, jakimi nas Pan Bóg obdarowuje. Formacja we wspólnocie neokatechumenalnej pokazuje mi, jak prawdziwie trwać w żywym przymierzu z Bogiem i z ludźmi. Doświadczam miłości i zdolności przebaczania tym, którzy robią mi krzywdę, bez odpowiadania w ten sam sposób. Kiedyś za krzywdę odpłacałam agresją i nienawiścią. Gdy tylko oddalam się od Boga, nie modląc się codziennie, zbyt długo nie przystępując do sakramentu pokuty, natychmiast zaczynam tracić tę szczególną dyspozycję serca do robienia tego, co dobre, tracę łaskę kochania drugiego i zdolność przebaczania. Nieraz już doświadczyłam, że posłuszeństwo lepsze jest niż nabożeństwo. Jest to posłuszeństwo woli Bożej, która przychodzi w pierwszej kolejności przez słowo Boże, a także przez usta kapłanów i katechistów z Drogi Neokatechumenalnej. Wola Boża przychodzi też przez męża oraz poprzez konkretne wydarzenia. I chociaż po ludzku nie było mi na początku łatwo naprawdę zacząć w codzienności żyć z Bogiem, to z czasem zobaczyłam, że nie ma dla mnie innej drogi. Wszystko, czego próbowałam wcześniej – okultyzm, kariera naukowa i zawodowa, mężczyźni, pieniądze, hobby – kompletnie zawiodło. Obecnie sposób kształtowania relacji małżeńskich, rodzinnych, kwestii finansowych, zawodowych – wszystko podporządkowuję woli Bożej. Gram va banque i doświadczam, że podążając za Bogiem i przyjmując krzyże w codzienności, na końcu zawsze zwyciężam Jego mocą. On daje mi łaskę zmartwychwstawania. Dla mnie Męka, Śmierć i Zmartwychwstanie Pańskie mają naprawdę wymiar absolutnej realności w przeżywanej codzienności, bo ja sama z siebie nie miałabym siły przechodzić przez różne wydarzenia w sposób, jaki opisałam. Konsekwencją wypełniania woli Bożej są coraz większy pokój serca, radość z życia, zdolność rozeznawania dobra i zła. Agata Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w grudniu 2015 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|