|
|||
|
Autor: Świadectwo, Kiedy moja córka miała kilkanaście lat, była wtedy w szkole średniej, zaczęła się kolczykować, nosić dziwne fryzury, wygalać włosy i jeździć na Przystanek Woodstock. Zaniepokojona, poszłam z nią do świeckiego psychologa. Pani psycholog powiedziała mi wtedy, że moja córka ma silną osobowość i że jest teraz w wieku buntu, a jeśli będę z niej to na siłę wszystko zdzierać – naszywki, łańcuchy, kolczatki – to będzie jeszcze gorzej. Poradziła, żeby nic z tym nie robić, bo to jej po prostu przejdzie. Potem córka zaczęła jeszcze słuchać ciężkiej muzyki – a mnie się wydawało, że to jej nie tylko nie przechodzi, lecz jeszcze bardziej się pogłębia… Ja żyłam wtedy w związku niesakramentalnym. Chodziłam do kościoła, modliłam się – nawet bardzo dużo na różańcu – ale nie przyjmowałam z wiadomych względów Komunii Świętej. W tamtym czasie uważałam, że „nie ja pierwsza jestem w takim związku”. Uważałam się za osobę wierzącą, praktykującą, bo „wierzę w Boga, chodzę do kościoła i modlę się”… Psycholog świecki w zasadzie nie pomógł, problemy z córką się pogłębiały. Tymczasem, jak zawsze na początku roku, miałyśmy wizytę duszpasterską i wtedy Pan Bóg otworzył mi oczy… Gdy ksiądz przyszedł po kolędzie, córka zareagowała z ogromną nienawiścią, aż na niego syczała. W pierwszej chwili pomyślałam, że ksiądz uczy ją religii i że był jakiś konflikt między nimi, ale okazało się, że nie – że ten ksiądz nigdy jej nie widział, nie znał jej w ogóle. Zrozumiałam, że coś się dzieje bardzo złego z moją córką, skoro ona tak reaguje na kapłana. Krótko po tej wizycie córka oświadczyła, że w Boga to już nie wierzy, bo nie jest małą dziewczynką – „kiedyś wierzyłam w bajki, że Bóg istnieje”. I po prostu rzeczywiście od Niego odeszła... Chłopak, którego poznała na Woodstocku, namawiał ją, żeby rzuciła szkołę. Mówił: „po co ci ta szkoła, zaraz będzie maj, koncerty… mój tato ci pracę załatwi, wykształcenie niepotrzebne”. Ona wtedy zastanawiała się, czy rzeczywiście nie rzucić tej szkoły, choć była w piątej klasie technikum; trzy miesiące przed maturą… Nie odzywałam się w tej kwestii, bo wiedziałam, że gdy się odezwę, to skutek będzie odwrotny, ale bardzo gorąco się za nią modliłam po kilka godzin dziennie. Właściwie niemal równocześnie, zaraz po wizycie duszpasterskiej, zapytałam księdza, co w takiej sytuacji mam zrobić. Poradził, by zamówić Mszę św., i ja tę mszę zamówiłam na – tę datę bardzo dobrze pamiętam – 18 lutego, w środę. Wcześniej była nowenna do Matki Bożej, w czasie której modliliśmy się o łaskę nawrócenia mojej córki. Po Mszy (także w tej intencji) poszłam ze znajomymi z Odnowy w Duchu Świętym na godzinną adorację do kaplicy Miłosierdzia Bożego… Poszłam tam wtedy po raz pierwszy. Podczas tej adoracji stało się coś dziwnego. Bardzo, bardzo błagałam o to, by moja córka wróciła do normalności. O to, by Pan Bóg „powyjmował z niej kolczyki”. Uważałam, że to jest głównym problemem – jej wygląd. Prosiłam też, by skończyła szkołę. Wtedy doznałam spoczynku w Duchu Świętym. Przestałam słyszeć śpiewy adoracji, czułam całkowite wyciszenie. Nie zemdlałam, ale byłam taka na wpół omdlała, głowa mi zwisła – i odczułam jakby taki strumień myśli płynący od tego obrazu: „Chcę, abyś Mnie przyjmowała”… To zdanie jest dla mnie ponadczasowe, jest bardzo wyryte w moim sercu. Pomyślałam: „ja też bym chciała, Panie Jezu, Cię przyjmować, ale przecież nie mogę, bo wspólnie się dorabiamy… Ale może kiedyś tak”… I wtedy usłyszałam wyraźnie: „To będzie za późno” – słyszałam to nie fizycznie, lecz jakby duchowo. Żeby przyjmować Pana Jezusa, a resztę zostawić Bogu… Nie krzywdzić tego człowieka, z którym byłam, ale żeby zostawić resztę Bogu. I tak też zrobiłam. Odbyłam spowiedź generalną. Potem przeżyłam seminarium Odnowy w Duchu Świętym, przeczytałam mnóstwo religijnych książek, szczególnie o. Józefa Kozłowskiego. Modliłam się bardzo gorąco i żyłam Bogiem. Przyszedł maj. Córce nie zależało na szkole. Dwa tygodnie wagarowała, potem znów przyszła do szkoły. Wtedy modliłam się ponad dwie godziny dziennie, prosząc na kolanach, żeby ona ją tylko skończyła, żeby miała wykształcenie średnie. Już nawet nie prosiłam o zdanie matury. Obiecałam, że jeśli tak się stanie, pójdę na piechotę do Częstochowy. Wtedy wydawało mi się, że ona nie zda matury, a ja tak daleko nie pójdę… Ale obiecałam, że jeśli skończy, to pójdę. Córka nie tylko skończyła szkołę, ale i podeszła do matury. Nie chciała, ale zapisała się, poszła i trafiła taki temat, że napisała go na czwórkę, i to ją zachęciło do zdawania innych przedmiotów. Tak więc maturę zdała, a po ukończeniu szkoły, w czerwcu, odeszła z domu ze swoim chłopakiem… Rzuciła świadectwo, dyplom i odeszła gdzieś do wielkiego miasta... Tak jak obiecałam, w sierpniu poszłam na pielgrzymkę. Szłam tak uskrzydlona, że gdy były odpoczynki, aż nie mogłam się doczekać, kiedy pójdziemy dalej. Doszłam, dziękując za łaskę ukończenia szkoły przez moją córkę i prosząc o łaskę nawrócenia dla niej, bo nadal twierdziła, że nie wierzy w Boga. Po drodze jeszcze zamówiłam Mszę w tej intencji. Gdy wróciłam do domu po pielgrzymce, córka też przyjechała… Od jakiegoś czasu robiła sobie z domu taki azyl – raz na dwa miesiące, raz na miesiąc wpadała, prała sobie rzeczy, kąpała się, wyspała się i znów gdzieś jechała… Ja po prostu nie wiedziałam, gdzie ona jest, nie wiedziałam, czy żyje… Gdy do niej dzwoniłam, raz odbierała, a dziesięć razy nie. Gdy ktoś mi sugerował, że może chodzi o narkotyki, nie chciałam w to wierzyć. Spychałam w podświadomość pewne rzeczy, nie chcąc wiedzieć, jak jest naprawdę, bo tak było mi po prostu łatwiej. I właśnie wtedy, gdy przyjechała po mojej pielgrzymce, zapytała mnie, kiedy się będzie rodzić w rodzinie dziecko, bo ona bardzo chce być chrzestną tego dziecka. Powiedziałam jej: „Agata, jak to chrzestną? Po pierwsze nie wiadomo jeszcze, co do grudnia będzie (bo termin porodu był w grudniu), a po drugie nie możesz być chrzestną, ponieważ nie wierzysz w Boga”. A ona na to: „Tak, mamo, ale ktoś mnie przekonał, że Bóg istnieje”. Zaskoczona odpowiedziałam: „Ale to trzeba pójść do spowiedzi”. A ona na to: „Pójdę! Żeby to udowodnić, to pójdę jak najszybciej”. I rzeczywiście ona do tej spowiedzi poszła. Po spowiedzi przestało jej jakby zależeć na tym, czy będzie chrzestną czy nie… Ale co dwa miesiące, potem co miesiąc zaczęła chodzić do sakramentu pokuty i pojednania. Widziałam, jak Pan Jezus przemienia ją od wewnątrz. Po każdym przyjęciu Eucharystii była łagodniejsza, bardziej pokorna, jakby wracała do siebie… Też bardzo wolno, ale stopniowo spadały z niej różne łańcuchy i kolczyki. Widziałam i czułam, że Jezus ją przemienia. Po prostu dostała łaskę nawrócenia… Sytuacja powoli się poprawiała, ale ja nie mogłam zrozumieć, dlaczego ona nie chce wrócić do domu, lecz – napiszę brzydko – się poniewiera… Aż pewnego razu do domu zapukała policja… Z nakazem rewizji, bo przy Agacie znaleźli narkotyki. W końcu otworzyły mi się oczy i zaczęłam się modlić, by Pan Bóg zaprowadził ją na leczenie. Pewnego dnia, po tym jak odprawiona została kolejna Msza w tej intencji, córka powiedziała do mnie: „Jak mnie to wszystko wkurzy, to pójdę na leczenie”. I rzeczywiście na to leczenie poszła. Była w ośrodku do lata, do czasu gdy zaczęły się koncerty, potem odeszła. Nie wiadomo, gdzie była przez całe wakacje, ale w październiku powróciła do ośrodka. Po półtora roku skończyła leczenie. W tej chwili pracuje, dostała umowę na dwa lata. Odcięła się od starego środowiska. Poszła na studia, chce pomagać innym uzależnionym, podjęła studia w tym kierunku i jest nimi zachwycona. Równolegle także i ja doświadczyłam wyzwolenia z nałogu papierosów. Paliłam bardzo dużo już od młodości przez prawie 30 lat. Gdy byłam na jednej z Mszy z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie, prosiłam o uwolnienie Agaty od narkotyków. Zostałam uwolniona od papierosów, choć prosiłam o uwolnienie córki. Dziś, gdy patrzę na swoją historię, bardzo się wzruszam, dziękuję Bogu i wszystkim ludziom, którzy mi pomogli. Pan Bóg stawiał w tym trudnym dla mnie czasie wiele osób, które mi pomagały – księży, psychologów, osoby ze wspólnoty. Wiem, że sama nie dałabym rady… Doświadczyłam, że jeśli Pana Boga o coś prosimy, to musimy przede wszystkim przyjmować Go do serca… Ja musiałam zerwać związek niesakramentalny, czyli zacząć żyć według przykazań. Wiem, jestem tego pewna, że gdybym nie odeszła od grzechu i gdybym dalej tkwiła w tym związku, to mojej córki by już nie było… Postanowiłam, że już nigdy nie wejdę w związek niesakramentalny, nawet gdybym miała być już sama na zawsze. Czytelniczka Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w kwietniu 2015 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|