|
|||
|
Autor: Rafał Porzeziński, Na krótkiej smyczyKiedy po raz pierwszy usłyszałem o programie wyzwolenia z nałogów, byłem uzależnionym od hazardu chłopcem, który mimo przekroczenia 21 lat nie był w stanie dorosnąć i wziąć za siebie odpowiedzialności. Wyśmiałem cały ten program, ze wszystkimi zapewnieniami o tym, że tylko tak mogę wyrwać się z nałogów, zachować abstynencję, trzeźwieć i żyć pełnią życia... Grałem dalej w najlepsze. Co gorsza, z roku na rok co raz mniej o sobie wiedziałem, coraz mniej się akceptowałem, coraz bardziej unikałem swego wzroku podczas porannego golenia... Kolejne pokłady dna, które osiągałem, dewastując swoje relacje z bliskimi, dalszymi i z samym Bogiem, uczyniły ze mnie niewolnika gry. Na krótkiej smyczy nałogów trzymał mnie największy nieprzyjaciel miłości – szatan. Co obiecywał w zamian? Na początku bardzo, bardzo wiele: łatwe życie, wysokie wygrane, ciekawe towarzystwo i wiele intensywnych nocy, podczas których Warszawę kładł u mych stóp, żeby potem budzić mnie nieznośnym kacem. Z czasem te wszystkie obietnice, które i tak były bez pokrycia, okazały się zbędne. Trwałem w nałogu, ciesząc się z chwilowej ulgi, jaką dawała mi gra, jaką dawały mi jakoś tam skombinowane pieniądze na nią, jaką dawał mi wypalony przy kartach joint. Jak to możliwe, że dałem się zwieść przez takie zaśniedziałe i brudne świecidełka? Wszystko z braku miłości – miłości do siebie samego. Chciałem mieć wszystko, a czułem, że nie zasługuję na nic. To jest ta noc!Pewnej nocy, kiedy po szarym dniu wróciłem do domu, moje oczy spoczęły na książce Radykalni, którą kupiłem, żeby zobaczyć, jak tam było z nawróceniem mego kumpla z nastoletnich punkowych wypadów jarocińskich. Nazywał się Grzegorz Wacław, lepiej znany był jako „Dziki”. Znałem ją już dobrze i budziła we mnie jakąś tęsknotę. Tego dnia krzyknąłem Bogu prosto w Twarz, patrząc na wiszący w pokoju krzyż: „Ja tak dalej nie mogę i nie chcę!”. To był mój pierwszy krok. Uznanie bezsilności. Choć może się to komuś wydać dziwne, Bóg odpowiedział mi od razu. Nie pamiętam dokładnie tych słów, ale pamiętam brzmienie spokojnego, głębokiego barytonu. Brzmiał tak czysto i wyraźnie, jakby mówił ze mnie, a nie gdzieś z boku czy z góry. Zacząłem zdziwiony stawiać pytania i otrzymywałem odpowiedzi, które o miliony lat świetlnych wyprzedzały, a o miliardy Mont Everestów przewyższały moją mądrość. Ten Głos w prosty sposób dawał mi odpowiedzi tak jasne, prawdziwe i kompletne, że w moich oczach pojawiły się łzy. A Bóg mówił do mnie i o mnie. O tym, że na mnie czeka, że mnie chce, że nigdy się nie oddalił, że to ja nie słucham, gdy On mówi. Byłem wstrząśnięty, wzruszony i szczęśliwy. Powiedziałem: „Panie jeśli to Ty do mnie mówisz, proszę, daj mi jak »Dzikiemu« ten dar języków, bym mógł Cię chwalić głośno«. Tego, co działo się przez następne 30, 40, 60 – sam nie wiem ile minut – nie sposób zapomnieć ani wytłumaczyć. Z moich ust popłynęła jakby niekończąca się pieśń, w obcych, w moim pojęciu nieistniejących, językach. Na przemian tłumiłem ją śmiechem i płaczem, ale ona wracała; mój język nie był mi posłuszny, tańczył jak oszalały, układając się w słowa, których nigdy przedtem nie słyszałem. To była godzina oczyszczenia. Nigdy nikt mi jej nie wydrze... Potem do rana czytałem Biblię i wołałem „Marana tha!” (aram. „Panie nasz, przyjdź!”). Po raz pierwszy w życiu wypowiedziałem modlitwę Ojcze nasz, rozumiejąc bardzo głęboko, co mówię. Od tej nocy w moim życiu zmieniło się wiele, by nie rzec wszystko. Odtąd nigdy już nie brałem narkotyków. Zacząłem intensywną pracę nad swoim wyjściem z uzależnienia od hazardu, nigdy już nie wróciłem do nałogu w sposób stały i destrukcyjny. W tym roku minęło 10 lat mojej całkowitej wolności od hazardu i 15 od jakichkolwiek narkotyków. Co ja mam?Po tamtej nocy było święto. Zarówno duchowe święto dla mnie, jak i w sensie rzeczywistym, liturgiczno-kalendarzowym. To była noc Zmartwychwstania z 12 na 13 kwietnia 1997 roku. Tydzień później, dokładnie w Niedzielę Miłosierdzia, odbyłem pierwszą po latach spowiedź świętą. Postanowiłem codziennie chodzić na Mszę św. i modlić się na różańcu, minimum jedną częścią. Dlaczego różaniec? Wierzyłem, że to ta modlitwa, wiernie i przez wiele lat odmawiana przez moją babcie, mamę i siostrę, zwróciła mi wolność. Byłem wtedy DJ-em w jednej z dużych stacji radiowych, prowadziłem weekendowe poranki, a w dni powszednie audycje nocne. Każdego ranka wracałem z pracy i zamiast do łóżka szedłem na dwie Msze św.: najpierw na 6.30, a potem zostawałem jeszcze na siódmą. Po Mszach klękałem przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej i prosiłem Boga o trzy sprawy: po pierwsze, by zabrał moje zniewolenia, po drugie, abym zrozumiał, o co tak naprawdę chodzi we Mszy św., i po trzecie, by dał mi najwspanialszą żonę (wierzącą, zakochaną we mnie i w Bogu, piękną i mądrą, wspaniałą i jedyną w swoim rodzaju). Byłem w swych modlitwach i obecności na Mszy św. wierny, na pewno przez ponad rok. Prosząc o te trzy kluczowe dla mnie kwestie, zastanawiałem się: Co ja mam? Co mógłbym Bogu ofiarować? I w pewnym momencie zorientowałem się, że jest coś takiego – coś, co przez całe lata było dla mnie najcenniejszym skarbem, choć w trzeźwym myśleniu nie jest warte nic: mój grzech. Zrozumiałem, że tan dar jest Bogu miły. Czułem coraz bardziej, że jestem nędzą samą, i w tej nędzy trwałem, pyszniąc się swym grzechem – i teraz to wypieszczone dziecko o głowie smoka mogę oddać Temu, który wie, jak spętać je łańcuchem, jak wygnać je z mojego życia na zawsze. Coś, co dla praktyków sakramentów świętych jest oczywiste, ja wówczas poczułem pierwszy raz! Choć nie znałem wówczas Dzienniczka św. Faustyny, podczas tej pierwszej godzinnej spowiedzi w Otwocku u Pallotynów, w Niedzielę Bożego Miłosierdzia, poczułem to, o czym przeczytałem znacznie później. Sakrament spowiedzi to jest triumf człowieczeństwa. Bóg naprawdę nie chce moich genialnych książek, superaudycji, wspaniałych przemówień, idealnych występów, On pragnie, abym oddał mu swój grzech. Raz, dwa, trzy…Czasami, modląc się codziennie o to samo, ganiłem się w myślach: „Przecież ty, pyłku z pychy samej ulepiony, własnego Stwórcę wodzisz na pokuszenie, traktujesz Go jak złotą rybkę. Trzy życzenia! Dureń z ciebie”. Tak myślałem, ale gdzieś najgłębiej czułem, że ta moja litania próśb jest Bogu miła, a jak nie, no to po prostu mi tego nie da i już. Ale dał – i to co do joty. Najszybciej przestałem grać i sięgać po narkotyki. Stało się to od razu i trwa w wypadku narkotyków do dziś , a w wypadku grania… O tym za chwilę. Rok i parę miesięcy później, dokładnie w październiku 1998, zaczęła się spełniać moja druga prośba. Najpierw były katechezy Drogi Neokatechumenalnej, a 6 grudnia wstąpiłem do wspólnoty. Trudno mi dziś wyobrazić sobie piękniejsze i pełniejsze wprowadzenie w sens Mszy św., ofiary eucharystycznej niż owe 10 czy 11 lat, które spędziłem w tej wspólnocie. Pan Bóg traktuje nasze prośby serio! Najdłużej czekałem na żonę – tę wyśnioną, jedyną, wspaniałą. Choć poznaliśmy się także w rok po rozpoczęciu mojej „krucjaty”, to uwierzenie, że ten Anioł, piękny, cudowny, słowem moja Agnieszka, to właśnie Ona i że Pan Bóg naprawdę pragnie dla mnie megaszczęścia już tu na ziemi, zajęło mi kolejne dwa lata. Ale nawet biorąc poprawkę na moje niedowiarstwo, Dobry Bóg uwinął się z moimi prośbami – raz-dwa-trzy. I wtedy zaczęły się problemy... Trach! Bum! Bang!Poczułem się mocny. Bardzo mocny. Ślub bezalkoholowy, wspólnota, codzienne różańce z żoną, romantyczne wypady gdzie nas oczy poniosą, Medjugorie, Kanada, trzy miesiące miodowe nbsp;– i nagle trach! Zapomniałem o obietnicach, o przymierzu z Bogiem, o wdzięczności... Ląduje w kasynie. Gram z pełną świadomością klęski, gram, czując osobowe zło siedzące mi na plecach, w sercu i w głowie, gram i nie wiem, co będzie dalej... Strach. Paraliżujący, upokarzający, jak przed laty, jak wtedy, gdy bałem się, że połamią mi ręce i nogi za długi. Jak wtedy, gdy przegrywałem ostatnie pieniądze na życie... Straszliwy strach... I wówczas przypomniały mi się one, dziesięć lat po tym, jak uznałem je za bajkę dla dzieci – kroki. 12 kroków – moja droga do wolności! Poszedłem na mityngi anonimowych hazardzistów, zacząłem czytać książki, poznałem ludzi chorych na hazard, tak samo jak ja. Zrozumiałem, że nie wystarczy religijne uniesienie, by zmienić sposób myślenia, by nie chcieć nałogowo i kompulsywnie regulować uczuć. Tak – właśnie regulować. Dowiedziałem się wtedy, że moja choroba, podobnie jak narkomania, alkoholizm, pracoholizm, seksoholizm czy inny podobny szajs, jest chorobą nałogowego regulowania uczuć. Poprosiłem starszego w trzeźwieniu kolegę o sponsoring, czyli o wspólne przerabianie programu 12 kroków. Miałem dużo szczęścia, że trafiłem na Jacka, a jeszcze więcej, że Pan Bóg mnie wysłuchał i dał mi rzeczywiście mądrą żonę, która w pracy nad programem wspierała mnie przez cały czas i wspiera do dziś. „Miłujcie się!”, czyli 12 krokówTe lata, które przeżyłem na programie, to były najpierw lata poznawania siebie, a potem nieporadnego próbowania pokochania siebie. Jezus mówi: „Miłujcie się!”. Ależ to było wyzwanie, ależ to była przygoda i jaki trud! Ale kiedy pojawiła się ta miłość, w kolejnych krokach programu sporządzając listę ludzi, których skrzywdziłem, zrozumiałem, że pierwsze miejsce na tej liście należy się mnie. Że to siebie najtrudniej było mi kochać. Że to siebie pragnąłem zniszczyć za wszelką cenę, nie wierząc, że należy mi się szczęście, radość i miłość. 12 kroków to jedynie narzędzie – ale narzędzie, które Billowi W., założycielowi pierwszej wspólnoty AA, podyktował Duch Święty. Gdyby tak nie było, miliony ludzi na całym świecie nie odnajdywałyby miłości, wolności, szczęścia, idąc tym programem. Kiedy zrozumiałem, jak wielka mądrość i moc kryje się w tych 12 etapach-stopniach-schodkach, poczułem wdzięczność do Boga, że nie przeszkodził mi popaść w niewolę hazardu, przed którym musiałem uciekać drogą dwunastu kroków. Inaczej być może nigdy nie usłyszałbym o tym programie. „Pewnie nie byłby Ci potrzebny” – zauważy bystry czytelnik. Nieprawda! Ten program nie powstał dlatego, by ktoś przestał pić, ćpać, grać, onanizować się czy pracować 22 godziny na dobę. Ten program ma na celu jedno: przekonać nas, że jesteśmy godni miłości i że z pomocą tej miłości sami możemy zacząć kochać. Dla grzeszników, czyli dla każdegoKiedy odkryłem, że ten program niesie wartości uniwersalne i że na świecie są adaptacje programu adresowane specjalnie do chrześcijan, czyli do grzeszników, nagrałem wraz z dwoma przyjaciółmi (Jackiem Racięckim, terapeutą uzależnień, i o. Maksymem Popowym, psychologiem, klaretynem z Krasnojarska, który program zaszczepił w Rosji), audioprzewodnik po programie. Pierwszą w historii Polski płytę na temat programu. Zacząłem prowadzić warsztaty 12 kroków dla chrześcijan (www.12krokow.com.pl). Dziś chcę Wam powiedzieć, że ten program pozwala żyć pełnią życia. Pozwala poznać wszystkie nasze mocne i słabe strony bez oskarżania się i bez wpadania w pychę. Ten program to rodzaj mapy: jak żyć, by kochać i być kochanym. Patetyczne? Tak, z całą pewnością, ale co poradzić jeśli prawdziwe? Sam spróbuj. Rafał Porzeziński Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w kwietniu 2015 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|