|
|||
|
Autor: Świadectwo, Kiedy przeszło 6 lat temu (w styczniu bądź lutym 2004 r.) dostałem do poczytania Miłujcie się!, znajdowałem się w dramatycznej sytuacji; moje życie było pozbawione jakiegokolwiek sensu i nie sądziłem, że kiedykolwiek będzie inaczej. Jestem alkoholikiem. Przyznanie się do tego faktu, które jest podstawą trzeźwienia, nie przyszło mi łatwo; musiałem wiele wycierpieć i skrzywdzić wielu ludzi, aby po latach picia móc spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie w twarz: „Tak, jestem chory, jestem alkoholikiem”. Dzisiaj wiem, że to Bóg dał mi tę siłę, abym odbił się od dna. Od przeszło 6 lat jestem trzeźwy i dzięki Bożej łasce trwam także w czystości. Życie tu na ziemi zawsze jest walką, nieustannym nawracaniem się, dlatego nigdy nie mogę uznać, że z jakimś problemem mam spokój raz na zawsze. To byłoby nieprawdziwe i pyszne, dlatego codziennie rano proszę Jezusa o trzeźwość i o czystość. W mojej rodzinie jest problem alkoholowy, ponieważ mój tata pije. Zdecydowanie nie jest to picie normalne. Widziałem nieraz jego negatywne zachowania pod wpływem alkoholu, widziałem też, jak przejmuje się tym moja mama, jak to przeżywa. Widziałem, że z alkoholu nie ma nic dobrego, dlatego byłem pewny, że sam nigdy po niego nie sięgnę. Uczciwie muszę powiedzieć, że w domu było też wiele dobrego. Gdy byłem dzieckiem, rodzice każdego dnia modlili się ze mną i z moimi dwiema siostrami, przed snem robili nam znak krzyża na czole. Tata czytał nam bajki i Biblię – taką dla dzieci, z pytaniami. Rodzice ogólnie dbali o to, abyśmy chodzili do kościoła, szczególnie mama; to dzięki niej chodziłem na różaniec i drogę krzyżową. Oczywiście, kiedy dorastałem, to nie zawsze mi się to podobało, nie zawsze mi się chciało. Pamiętam, że kiedy byliśmy z rodzicami na wczasach, to w niedzielę dzieci znajomych nie szły do kościoła, bo ich rodzice im na to pozwalali, z uwagi na to, że są wakacje. Ja wtedy też nie chciałem iść, ale moja mama stanowczo się na to nie zgadzała Chodziłem więc. Czasami wstydziłem się przed kolegami przyznać, że byłem w kościele, ponieważ większość z nich tam nie chodziła. Kiedyś, wychodząc z różańca, spotkałem kilku z nich i na ich widok zacząłem się tłumaczyć, że to z moją mamą jest coś nie tak, że to ona każe mi tam chodzić... Po prostu zaparłem się Chrystusa... Jak zacząłem pić, to automatycznie zacząłem oddalać się od Boga, już nawet w niedziele nie chodziłem na mszę. Dzisiaj, patrząc z perspektywy czasu, bardzo jestem wdzięczny rodzicom za ten przykład, za to, że położyli fundament mojej wiary. Alkoholu zacząłem próbować pod postacią wina. Popijałem dla towarzystwa i z ciekawości. Na początku byłem bardzo ostrożny i zazwyczaj wypijałem tylko kilka łyków – dlatego wtedy jeszcze nie poznałem zgubnego działania alkoholu na mój organizm. Potem zacząłem jeździć na mecze piłkarskie i zawsze była to okazja, żeby się napić wina. 5 marca 1997 r. pierwszy raz upiłem się do nieprzytomności. Znam tę datę, ponieważ do dzisiaj mam w domu niewykorzystany bilet z meczu, na który nie zostałem wpuszczony (GKS Katowice grał wtedy u siebie z Zagłębiem Lubin). Była to środa. Zaczęło się jak zwykle: koledzy poczęstowali mnie winem, które bardzo mi zasmakowało. Wypiłem je łapczywie. Nie wiem, ile jeszcze potem wypiłem, ale efekt był piorunujący. Straciłem całkowicie świadomość, urwał mi się film – pierwszy i, niestety, nieostatni raz w życiu... Odzyskałem świadomość na drugi dzień. Miałem asfaltówę na twarzy – otarcia i skaleczenia spowodowane uderzeniem o ziemię. Podobno wypadłem z tramwaju na twarz w centrum Katowic... Na mecz nie zostałem wpuszczony z uwagi na swój opłakany stan. Leżałem pod drzewem koło wejścia na stadion, cały w wymiocinach... Potem ktoś litościwie przeniósł mnie (a właściwie moje bezwładne ciało) gdzieś między samochody, aby policja mnie nie zabrała na izbę wytrzeźwień... Wymiotowałem jeszcze w tramwaju i w pociągu w drodze do domu. Jacyś chłopacy z osiedla (nie ci, z którymi piłem) przynieśli mnie do domu. To był początek mojej pijackiej drogi. Miałem wtedy 15 lat... To właśnie wtedy pierwszy raz postanowiłem, że już więcej nie będę pić alkoholu. Niestety, nie wyciągnąłem wniosków z tej bolesnej dla mnie lekcji i po dwóch tygodniach znowu się napiłem... Moje uzależnienie zaczęło się rozwijać, gdyż picie sprawiało mi dużą przyjemność. Z biegiem czasu wzrosła mi tolerancja na alkohol i aby uzyskać ten sam efekt co kiedyś, musiałem wypijać coraz więcej. Szukałem okazji do picia, a po jakimś czasie już nie potrzebowałem żadnego powodu – piłem z okazji braku okazji... Stopniowo moje życie coraz bardziej zaczęło się koncentrować wokół alkoholu, zacząłem zaniedbywać swoje obowiązki i dotychczasowe zainteresowania. Moja mama we wrześniu 1998 roku w Licheniu podpisała dozgonną abstynencję od alkoholu. Zrobiła to głównie z myślą o moim tacie, ale z biegiem czasu ta intencja przeszła również na mnie, ponieważ ze mną było coraz gorzej. Oczywiście, wtedy zupełnie nic sobie z tego nie robiłem, wręcz śmiać mi się chciało. Czasami byłem agresywny po pijaku. W marcu 1999 cała moja rodzina przeżyła szok, ponieważ zostałem zatrzymany za udział w pobiciu obywateli narodowości arabskiej. Zaczęło się niewinnie: kolega miał urodziny i postawił wódkę. Najpierw piliśmy na osiedlu w piwnicy, a po jakimś czasie udaliśmy się na dyskotekę na osiedle studenckie. I tam się zaczęło, bez żadnego większego powodu. Sam byłem zaskoczony swoją postawą, ponieważ nigdy wcześniej nikogo nie biłem. Z natury jestem spokojny, ale wtedy pod wpływem alkoholu wpadłem w szał (jak dziś o tym myślę, to włos jeży mi się na głowie). Najpierw biłem jednego pokrzywdzonego pasem (a właściwie klamrą) po całym ciele, a kiedy już leżał, to wtedy z całej siły kopałem go po głowie... Straszne... Zostałem zatrzymany w czasie drogi do domu. Leżałem na ziemi, a do głowy miałem przystawioną strzelbę. Zawieziono mnie na izbę wytrzeźwień. Rano, kiedy wytrzeźwiałem, powiedziałem, że chcę iść do domu – i wtedy się zdziwiłem. Dotarło do mnie, że to nie był zły sen, lecz rzeczywistość... Moi rodzice i siostry bardzo to przeżyli, w przeciwieństwie do mnie. Kiedy pierwszy raz wyszedłem na plac do kolegów, czułem dumę, ponieważ o tym całym zdarzeniu napisał lokalny dodatek do dziennika ogólnopolskiego. Nikogo nie sprzedałem, nikomu nie zaszkodziłem, nie dałem się zastraszyć – czułem się jak bohater... Można powiedzieć, że przeszedłem pozytywnie swój „chrzest bojowy”... Niestety, nie wyciągnąłem żadnych wniosków z tego zdarzenia. Piłem w dalszym ciągu i nie chciałem przyznać tego, że alkohol powoduje moje staczanie się w dół. Zbliżała się moja osiemnastka i żeby mieć pieniądze na imprezę (tzn. na zakup spirytusu) musiałem u kolegi dać w zastaw rower. Dzień przed swoimi urodzinami piłem z kolegami w parku i w drodze do domu jeden z tych kumpli powiesił się na drzewie... Nic nie miało dla mnie wtedy znaczenia – przepiłem pieniądze, które miały być na urodziny... Na pogrzebie kolegi byłem pijany, ponieważ nie wyobrażałem sobie przeżywać to na trzeźwo... Przepełniał mnie gniew i smutek, co tylko potęgowało moją degenerację. Na jednej z imprez u koleżanki w mieszkaniu chciałem udowodnić sobie, że jeszcze nie jest ze mną tak źle, że potrafię pić w sposób kontrolowany. Kupiłem 0,7 wódki dla siebie i dla dwóch dziewczyn na drinki. Nie chciałem się upić. Tak się niestety nie stało... Zacząłem od piwa, które wypiłem duszkiem, aby się lepiej poczuć i rozluźnić, po czym poczułem niepohamowaną potrzebę picia dalej, więc zabrałem się do wódki. Po kilku kieliszkach poczułem się bardzo pewnie, wydawało mi się, że wszystko kontroluję – i to był gwóźdź do trumny... Ani się obejrzałem, a byłem schlany jak świnia. Uderzyłem pięścią w twarz dziewczynę, z którą tam przyszedłem, bo jak się później dowiedziałem, myślałem, że schowała mi wódkę, a prawda była taka, że sam prawie całe 0,7 wypiłem... Kolega przykładał jej potem lód do twarzy, żeby nie miała lima. Byłem tak pijany, że mnie powykręcało i że było mi widać same białka zamiast źrenic. Koledzy chcieli dzwonić po pogotowie. I jakby tego było jeszcze mało, to zesikałem się w spodnie, kiedy byłem nieprzytomny... Kiedy obudziłem się na drugi dzień i kiedy dowiedziałem się o tym, co wyrabiałem, to chyba nie muszę pisać, jak się wtedy czułem. Tego nie da się wyrazić słowami... Nic, tylko odebrać sobie życie. (...) Po kolejnej wpadce dałem się namówić mamie na wizytę w ośrodku leczenia uzależnień. Ona już od dłuższego czasu widziała, że ze mną jest coraz gorzej, i sama szukała informacji na temat alkoholizmu i jego leczenia. Wiedziała, gdzie można się udać po pomoc. Pamiętam, że dano mi do rozwiązania test, z którego wynikało, że jestem alkoholikiem. Ale byłem tam tylko raz. Potem chodziłem do różnych psychologów, którzy raczej mi nie pomogli. Śmiać mi się chce, kiedy przypominam sobie, jak to z jedną panią psycholog zawarłem układ, że skoro nie potrafię przestać pić, to będę to robić tylko w weekendy, a w pozostałe dni będę abstynentem. Nie muszę dodawać, że nic z tego nie wyszło. Raz mama poprosiła, żebyśmy pojechali na mityng AA. Przed wejściem porozmawiała z członkiem wspólnoty, który poinformował nas, że jest to mityng zamknięty i że lepiej dla mnie iść najpierw na mityng otwarty. Tak więc nic z tego nie wyszło, a ja stwierdziłem, że po prostu nie jest to miejsce dla mnie. (...) W Dzień Matki byłem zaproszony na ognisko do kolegi, który szedł do wojska. Wręczyłem mamie kwiatek, złożyłem jej życzenia i poinformowałem ją, że jadę na tę imprezę. Mama jakby coś przeczuwała... Prosiła, abym tam nie jechał, mówiła mi, że ja przecież nigdy trzeźwy nie wróciłem z takiej imprezy. Ja ją przekonywałem, że tym razem będzie inaczej, i ostatecznie postawiłem na swoim. Niestety, mama miała rację... Upiłem się do utraty pamięci. Pamiętam tylko, jak z niesamowitą furią kopałem jakiegoś człowieka leżącego na ziemi przy przystanku autobusowym. Po raz drugi w życiu zostałem zatrzymany przez policję, właściwie na gorącym uczynku. Znowu izba wytrzeźwień... Na drugi dzień na korytarzu spotkałem kolegę, z którym byłem na ognisku. Jego ubranie było całe poplamione krwią tego człowieka z przystanku... Kiedy go zobaczyłem w takim stanie, to się wystraszyłem. Czułem, że tym razem może się to dla mnie skończyć źle; wiedziałem, że w tym momencie moje życie może całkowicie zmienić swój wymiar, to znaczy że mogę nagle, mając 19 lat, trafić do więzienia. Na komisariacie się dowiedziałem, że człowiek, którego skopaliśmy, ma podejrzenie ślepoty w jednym oku. Czułem, że życie wymyka mi się z rąk... Na swoje szczęście i tym razem nie trafiłem do aresztu. Poszkodowany nie utracił wzroku. Dostałem tylko dozór policyjny i zwolniono mnie do domu. Kiedy po drodze spotkałem tatę, powiedział mi, że nie wie, czy moja matka jeszcze żyje, bo tak się tym wszystkim przejmuje (była po wylewie, zalecano, by miała unikała silnych stresów)... (...) Takim byłem człowiekiem. Brakowało mi pokory, w dalszym ciągu nie wyciągałem wniosków ze swojego postępowania. Byłem całkowicie zniewolony. Myślałem o śmierci. Czułem, że moje życie nie ma żadnego sensu. (...) Zdawałem sobie sprawę, że stąpam po kruchym lodzie, cały czas igrałem ze swoim życiem. Było to zamknięte koło, sytuacja bez wyjścia... W andrzejki 2003 roku połamałem sobie nogę, oczywiście po pijaku. Do dziś nie wiem, jak do tego doszło... Zaraz po tym, jak założono mi gips, w niedzielę rano, udałem się o kulach do baru. Byłem bardzo zadowolony, ponieważ miałem trzy miesiące wolnego od pracy. Na zwolnieniach piłem dużo i często, ale tym razem zdarzyło się coś, co na zawsze odmieniło moje życie. Było to podczas koszmarnej nocy, jednej z wielu, bezsennej, pełnej lęku i wyrzutów sumienia, poczucia braku sensu życia i wielkiego przygnębienia. Leżałem z połamaną nogą w łóżku, miałem biegunkę, ręce mi się trzęsły, miałem skurcze mięśni, bałem się, że dostanę zawału serca albo wylewu... Strasznie się pociłem i ręce mi drętwiały... Nie widziałem dla siebie ratunku, nie było dla mnie nadziei... Już od pewnego czasu, aby zasnąć, musiałem napić się alkoholu, a tego dnia nic nie wypiłem. Był środek nocy, miałem zapalone światło, ponieważ czułem lęk przed ciemnością. Moja młodsza siostra dała mi tego dnia Miłujcie się!, abym sobie poczytał. Bardzo mnie to rozbawiło, ale z racji tego, że i tak nie spałem, to zacząłem je przeglądać. Znalazłem tam świadectwa ludzi, którzy w swoim życiu spotkali Boga; pisali o tym, jak On odmienił ich życie. Pomyślałem sobie, że fajnie się mają. W pewnym momencie otworzyłem gazetę na stronie, na której był obraz Jezusa Chrystusa z podpisem: „Jezu, ufam Tobie!”. Zacząłem czytać artykuł Rozmowa miłosiernego Boga z duszą grzeszną i już pierwsze zdanie: „Nie lękaj się, duszo grzeszna, swego Zbawiciela, pierwszy zbliżam się do ciebie, bo wiem, że sama z siebie nie jesteś zdolna wznieść się do mnie”, spowodowało we mnie coś niesamowitego – coś, czego w żaden racjonalny sposób nie jestem w stanie wyjaśnić. I dalej: „Nie uciekaj, dziecię, od Ojca swego, chciej wejść w rozmowę sam na sam ze swym Bogiem miłosierdzia, który sam chce ci powiedzieć słowa przebaczenia i obsypać cię swymi łaskami. O, jak droga jest mi dusza twoja. Zapisałem cię na rękach swoich. I wyryłaś się głęboką raną w sercu moim”. Było to tak bezpośrednio skierowane do mnie, tak jakby ta cała rozmowa odbywała się tu i teraz. Słowa, które czytałem, dotykały mnie bardzo głęboko. Poczułem niesamowity pokój i błogość. Coś we mnie pękło, nawet nie zauważyłem, kiedy moje łzy zaczęły się wylewać. Zacząłem płakać, tak jak chyba nigdy wcześniej. Płakałem i nie potrafiłem tego powstrzymać. Słowa, które wypowiadała dusza z dialogu, były moimi słowami: „Panie, słyszę głos Twój, który mnie wzywa, abym wróciła ze złej drogi, ale nie mam odwagi ani siły”. Na co Jezus mi odpowiedział: „Jam jest siłą twoją, ja ci dam moc do walki”. W tym czasie byłem zupełnie bezsilny, nie potrafiłem żyć, a tu Jezus Wszechmogący powiedział mi, że to On jest źródłem siły i mocy. I dalej dusza mówi: „Panie, poznaję świętość Twoją i lękam się Ciebie”. Na te słowa Jezus odpowiedział: „Czemuż się lękasz, dziecię moje, Boga miłosierdzia? Świętość moja nie przeszkadza mi, abym ci był miłosierny. Patrz, duszo, dla ciebie założyłem tron miłosierdzia na ziemi, a tym tronem jest tabernakulum, i z tego tronu miłosierdzia pragnę zstępować do serca twego. Patrz, nie otoczyłem się ani świtą, ani strażą, masz przystęp do mnie w każdej chwili, o każdej dnia porze chcę z tobą mówić i pragnę ci udzielać łask”. Na te słowa odpowiedziałem, czytając: „Panie, lękam się, czy mi przebaczysz tak wielką liczbę grzechów, trwogą mnie napełnia moja nędza”. A Jezus odpowiedział mi: „Większe jest miłosierdzie moje, aniżeli nędze twoje i świata całego. Kto zmierzył dobroć moją? Dla ciebie zstąpiłem z nieba na ziemię, dla ciebie pozwoliłem przybić się do krzyża, dla ciebie pozwoliłem otworzyć włócznią najświętsze serce swoje i otworzyłem ci źródło miłosierdzia”... (Dz. 1485) Po prostu wymiękłem, nie miałem żadnych wątpliwości, że mówił do mnie mój Pan, pełen miłości i miłosierdzia. Czułem to całym sobą, od stóp do głowy, że pochylał się nad moją nędzą, aby wydobyć mnie z ciemności, w jakiej żyłem. Mówił, że dla mnie, dla takiego śmiecia, zstąpił z nieba na ziemię i dał przybić się do krzyża, abym ja mógł być zbawiony. Jest to niesamowite – właśnie wtedy uwierzyłem. Uwierzyłem w to, że Bóg jest i że wszystko, co mówili w kościele, na religii czy w domu, jest prawdą. Pan Bóg kocha nas wszystkich, nie brzydzi się nami, dla naszego zbawienia posłał Syna swojego, Jezusa Chrystusa, aby nas odkupił i dał nam szansę na życie wieczne. Nie jest to żadna bajka dla dzieci albo starszych pań, od tego momentu nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Było to tak, jakby ktoś nagle zapalił we mnie światło. Bez wahania mówię, że był to najważniejszy moment mojego życia. Po tym stanie euforii i błogości, kiedy to Bóg dotknął mego serca, kiedy chciałem obudzić wszystkich i powiedzieć o tym, co się przed chwilą stało, ocierałem łzy i dotarło do mnie, że moja dusza potrzebuje oczyszczenia. Do tej pory nieustannie żyłem w stanie grzechu śmiertelnego, poczułem cały bagaż moich złych uczynków; bałem się, że jakbym umarł w tej chwili, to poszedłbym do piekła. Bo skoro Bóg jest, to bez wątpienia jest też diabeł, który nienawidzi człowieka i pragnie jego zguby. Zapragnąłem jak najszybciej przystąpić do sakramentu pojednania. Wiedziałem, że w środku nocy nie jest to możliwe. Od tej chwili nic już nie było takie samo: dostałem nadzieję, uwierzyłem też w to, że jeszcze nie wszystko stracone, że moje życie ma jakiś cel i że wcale nie musi być tak jak do tej pory – czyli wegetacja i staczanie się w otchłań. Miałem od tej pory wsparcie, jakiego sobie nawet nie wyobrażałem – Boga wszechmogącego. Chodziłem do spowiedzi z kartkami zapisanymi grzechami, aby Bóg mógł oczyścić moje serce. Potem się dowiedziałem, że słowa, które przeczytałem w Waszym czasopiśmie, pochodzą z Dzienniczka św. Faustyny, którą Bóg wybrał, aby objawić światu swoje miłosierdzie; zapisywała ona wszystko to, co mówił do niej Pan, między innymi ten dialog (Dz. 1485). Najlepsze jest to, że moja siostra Monika, która dała mi Miłujcie się!, żyje tylko dzięki temu, że moja mama postanowiła ją urodzić wbrew temu, co sugerowali jej lekarze i inni „mądrzy” ludzie. Ponieważ wystąpił konflikt serologiczny i urodzenie mnie było „loterią”, dlatego mojej mamie zdecydowanie odradzano trzecią, kolejną, ciążę. Była ona dla niej niesamowitym ryzykiem; mówiono, że dziecko może być chore. Był to rok 1982, jeszcze nie było takiej techniki i świadomości jak dzisiaj, więc lekarze namawiali mamę do zabicia mojej siostry w łonie, czyli do dokonania aborcji. Nawet mój tata, który mi o tej całej sytuacji opowiedział, miał chwilę zawahania, to znaczy mówił mamie, że może lekarze mają rację. Na szczęście mama myślała inaczej i rodzice razem zaczęli się modlić przez cały okres ciąży o szczęśliwe rozwiązanie. Mieli tę świadomość, że może być tak, jak mówią lekarze, lecz wszystko zostawili woli Bożej. To się opłaciło, Bóg wysłuchał ich modlitwy, pokazał, że dla Niego nie ma nic niemożliwego. Urodziła się zdrowa Monika. Lekarz stwierdził, że to jest cud. Tak więc gdyby nie wiara moich rodziców, to nie miałby mi kto podać Miłujcie się!... Po tym przełomowym momencie moje życie się zmieniło. Pan otworzył moje oczy i obudził moje sumienie, dlatego regularna spowiedź, modlitwa i przyjmowanie Ciała Jezusa w Komunii jest dla mnie podstawą. Po prostu od tego czasu nie potrafię inaczej, najbardziej się o tym przekonuję, kiedy zdarza mi się upaść, tzn. popełnić jakiś grzech ciężki – wtedy od razu odczuwam pustkę i ból wewnętrzny, wszystko traci wtedy swój sens i jedyny ratunek to jak najszybsze pojednanie się z Panem. Co do mojego nałogu alkoholowego, to jeszcze przez jakiś czas się z nim zmagałem, aż do momentu, kiedy to spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy mi pomogli. Na mityngu wspólnoty AA zobaczyłem kolegę z osiedla, który już wtedy od roku nie pił; był on dla mnie żywym dowodem na to, że się da. Zacząłem trzeźwieć, chodziłem na terapię i mityngi. Był to czas intensywnej pracy nad sobą, nad swoimi chorymi emocjami i zachowaniami, które utrwaliły się w okresie picia, czas odbudowywania swojego poczucia wartości i uporządkowywania swoich relacji z innymi ludźmi. Wszystko zaczęło się układać, również w dziedzinie czystości. Skończyły mi się wyroki i spełniło się jedno z moich największych marzeń (...): 19 lipca 2008 roku wziąłem ślub. Wytrwaliśmy z moją narzeczoną w czystości przedmałżeńskiej, ponieważ oczywiste dla nas było to, że Bóg wie lepiej, co jest dla nas dobre. Jeszcze zanim się pobraliśmy, weszliśmy na Drogę Neokatechumenalną. W kwietniu 2009 roku przyszła na świat Magdalenka, która jest owocem naszej miłości. Widzimy namacalnie działanie w naszym życiu Boga, który ukazuje nam naszą grzeszność, a zarazem swoją wielką miłość do nas. Chwała Panu!!! Bartosz Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w marcu 2015 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|