|
|||
|
Świadectwo, Urodziłem się i dorastałem w mieście górniczym, w południowej Polsce. Zawsze lubiłem spędzać czas pod blokiem, nie chciałem się uczyć. Rodzice nie byli dla mnie autorytetem, bo często się kłócili. Wybrałem inny styl życia. Zacząłem słuchać ciężkiej muzyki metalowej. Ubierałem się na czarno i utożsamiałem się z symboliką satanistyczną. Tak zaczął się najtrudniejszy okres w moim życiu. Nie uczyłem się, pisałem farbą po murach, byłem agresywny w stosunku do kolegów i nauczycieli: niektórzy z nich się mnie bali. Moja mama była często wzywana do szkoły. Każdego roku miałem naganne zachowanie. W tym czasie poznałem lokalną grupę punków i ludzi z różnych subkultur. Lubiłem z nimi spędzać cały swój wolny czas i przesiadywać na ławkach czy po klatkach schodowych. Paliliśmy papierosy i trawę, był też alkohol. Koncerty i czadowe imprezy pozwalały nam się wyszumieć i rozładować złość. Takie beztroskie życie małolata. Zero odpowiedzialności, żadnych obowiązków – pełny luz. Ale kiedy powiesił się mój najlepszy kolega, który miał 17 lat, wszystko się zatrzymało. Towarzystwo, z którym do tej pory spędzałem każdy dzień, gdzieś się wykruszyło. Musiałem szukać sobie innego miejsca. Znajomy zaprosił mnie na wyjazdowy mecz piłki nożnej. Była walka z kibicami drużyny przeciwnej. Spodobało mi się to i tak trafiłem do kibiców. Od tamtej pory, przez kilka lat, jeździłem na prawie wszystkie mecze. Imprezy w pociągach, awantury i mecze wyjazdowe były dla mnie wielką frajdą. W tej grupie mogłem wreszcie zaistnieć, wybić się ponad przeciętność. Takim wyprawom towarzyszyły liczne napady na ludzi, kradzieże i inne złe czyny. Dwie sprawy karne za pobicie sprawiły, że przyszło na mnie chwilowe zastanowienie. Głównie dlatego, że te grzywny kosztowały moich rodziców dużo pieniędzy. Wtedy jeszcze nie pracowałem, więc nie miałem swojej kasy. Jakiś czas stałem na bramce w lokalu. Pobiłem tam ciężko człowieka. I kolejna, trzecia już, sprawa za pobicie. Teraz to już się naprawdę bałem, że pójdę do więzienia. Postanowiłem skończyć z meczami, ale nie było łatwo. Zrobiłem przerwę i chciałem się uspokoić. Po ukończeniu szkoły zawodowej podjąłem pracę w kopalni. Poznałem dziewczynę i myślałem o jakimś spokojniejszym życiu, marzyłem o normalności. Minęło kilka miesięcy, a ja po jakimś czasie znowu chciałem być lepszy niż inni. Zacząłem trenować w siłowni, chciałem być duży i silny. Sięgałem po sterydy, nie zważając na skutki uboczne tych środków. Wzrost mojej masy mięśniowej był szybki, stawałem się też coraz bardziej agresywny. Poznałem ludzi z siłowni, tak zwanych bramkarzy, pojawiły się też narkotyki, których braniu sprzyjały długie nocne imprezy. Myślałem, że to jest to, czego szukam. Czułem się mocny, dumny i wielki. Nie poznawałem już dawnych kolegów. Byłem zwyczajnym bandziorem, który dla pieniędzy i z chęci „pokazania się” był gotów na wiele. Kiedyś na pogrzebie jednego z bramkarzy, który zginął w wypadku samochodowym, ksiądz mówił o czuwaniu i o tym, że złodziej przyjdzie niepostrzeżenie, a ja zastanawiałem się wtedy, jaki to wszystko ma sens. Czasami nocą płakałem w poduszkę i czułem, że wchodzę w coś złego. O takich refleksjach starałem się zapominać bardzo szybko, puszczałem je w niepamięć przy kolejnej imprezie. Jednak mój stan fizyczny i psychiczny coraz bardziej się pogarszał. To był początek depresji i lęków w moim życiu. Nadal stałem na bramce w dyskotece, ochranialiśmy różne imprezy. Ktoś dzwonił, gdzieś się jechało, kogoś biło, ktoś wypłacał pieniądze… Wszystko anonimowo, bez cienia refleksji… Nie było tygodnia bez narkotyków i alkoholu. Wyniszczałem się, miałem problemy ze snem i lęki. Straszyło mnie. Zdawało mi się, że wszyscy są przeciwko mnie i że ktoś chce mnie zabić. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że jest ze mną źle. Osobą, która po cichu wierzyła, że kiedyś się zmienię, była moja mama. To ona ciągle mi powtarzała, żebym szedł do spowiedzi i zmienił swoje postępowanie, ale ja udawałem, że nie słyszę. Choć tak naprawdę wiedziałem, że ma rację. Kiedy pod blok podjeżdżał policyjny samochód, bałem się, że jadą po mnie. Po kolejnej imprezie kompletnie pijany wsiadłem do samochodu. Goniła mnie wtedy policja. Przy zatrzymaniu jeszcze grałem bohatera i... ocknąłem się w policyjnej izbie zatrzymań. Straciłem prawo jazdy. Moje stany lękowe wciąż się pogłębiały i wszystko zacząłem widzieć w czarnych kolorach. Przestałem ćwiczyć w siłowni. To był początek końca... Piłem coraz więcej i coraz częściej, pojawiły się też u mnie myśli samobójcze. Sprzedawałem swoje rzeczy i przepijałem wszystkie pieniądze. Znajomi mieli dość moich wygłupów. Powoli się zatracałem, już nic mnie nie bawiło. Moja mama modliła się za mnie przez cały czas i powierzała mnie Matce Bożej i chyba całemu niebu! Być może dzięki Jej modlitwie zacząłem częściej myśleć o Bogu i nawróceniu, bo nie widziałem dla siebie żadnego wyjścia. I choć z jednej strony blokował mnie jakiś wstyd, strach i zastanawiałem się, co na to powiedzą kumple, to z drugiej strony wiedziałem, że sam sobie nie jestem w stanie pomóc. Wszystko było dla mnie puste i bezsensowne. Chciałem umrzeć, ale nie umiałem się zabić, no i bałem się śmierci. Żyć mi się nie chciało – totalna pustka... Wracałem z imprezy i padałem na kolana, płakałem i błagałem Boga, żeby mi pomógł albo coś ze mną zrobił, bo nie miałem już chęci do niczego. Po takich modlitwach pełnych skruchy i żalu czułem ogarniający mnie spokój, miałem pragnienie iść do kościoła. Byłem po uszy w grzechach i zniewoleniach. Z czasem się pozbierałem i po raz pierwszy od wielu lat świadomie i dobrowolnie poszedłem na Mszę św. Nie interesowało mnie to, co powiedzą inni i jak na mnie będą patrzeć; dla wielu mogłem być zgorszeniem. Były dni, że nawet po przepiciu wstawałem i szedłem do kościoła, słuchałem Ewangelii – i coś pomału we mnie pękało. Ze Mszy wychodziłem spokojny, ale wciąż bałem się spowiedzi. Mama dawała mi do czytania Ewangelię wg św. Łukasza i książkę o niebie i piekle. Czytanie tego robiło na mnie ogromne wrażenie. To było jak przebłysk i poważniej myślałem o sensie istnienia człowieka, o życiu i śmierci. Zastanawiałem się, gdzie pójdę, jak umrę; bałem się wieczności i potępienia. Więcej czasu spędzałem w domu, kupiłem sobie komputer i zacząłem się nim interesować. Zamiast pić w lokalach siedziałem całymi dniami i nocami przed monitorem. To jednak nie zaspokoiło moich pragnień; wchodziłem jedynie w kolejne, tym razem wirtualne, ciemności... Spotykałem się już mniej z towarzystwem i mniej piłem, ale pozostawał niedosyt wszystkiego. Nie umiałem panować nad swoimi zachowaniami, czasami robiłem coś całkowicie wbrew sobie… Na jednej z imprez spotkałem kolegę, na którego zazwyczaj trafiałem w różnych ciekawych momentach mojego życia. Tym razem to też był przypadek. Powiedziałem mu, że już nie bawią mnie libacje i że chciałbym zmienić swoje życie, zacząć od nowa, żyć jak normalny człowiek. Mówiłem mu o tym, że chodzę do kościoła. To była poważna rozmowa; on miał podobny problem i myślał tak jak ja. Mimo że obaj byliśmy pod wpływem różnych środków odurzających, rozmawialiśmy o Bogu i o naszym życiu bardzo poważnie. Łukasz – bo tak miał na imię ten kolega – zaproponował, żebyśmy poszli do spowiedzi, takiej z całego życia – generalnej. Umówiliśmy się na za tydzień. Był to 13 października. Po tej spowiedzi czułem się, jakbym ważył o kilkadziesiąt kilo mniej, a po przyjęciu Komunii św. dostałem wysokiej gorączki! Byłem tak osłabiony, że do domu musieli odwieźć mnie samochodem, bo nie miałem siły iść. Od tamtej pory spowiadam się regularnie, nawet co tydzień. 16 czerwca 2002 r. byliśmy już razem z Łukaszem na kanonizacji Ojca Pio w Watykanie. Wiele zawdzięczam Ojcu Pio. Niektórzy z moich kolegów śmiali się ze mnie, że jeżdżę na pielgrzymki i chodzę do kościoła. A ja staram się trzymać blisko Boga i tylko z Nim czuję się bezpieczny. Zainicjowaliśmy w jednej z parafii grupę modlitewną Ojca Pio i modlimy się w każdy piątek; taka modlitwa wspólnotowa jest dla mnie bardzo ważna i potrzebna. Staram się też angażować w ewangelizację i robić coś pożytecznego. Widzę, jak pięknie można żyć bez używek, bez libacji oraz w czystości, o którą trzeba walczyć codziennie. Nawrócenie to odwrócenie się od zła i zwrócenie w stronę dobra. Kiedy próbowałem zerwać z grzechami, zaciskając zęby i pięści, wpadałem w nie z powrotem. Nie umiałem pokonać swoich nałogów, słabości i grzechów samemu – to jest niewykonalne, niemożliwe!!! Tylko ofiarowując to wszystko Bogu i prosząc o przebaczenie w sakramencie pokuty, mogłem się podnosić i wzmacniać swoją słabą, poranioną wolę. Codziennie staram się odmawiać przynajmniej jedną część różańca, koronkę do Serca Pana Jezusa i koronkę do Miłosierdzia Bożego. Powierzam wszystkie sprawy Matce Bożej i wstawiennictwu całej armii świętych. I widzę działanie Boga w swoim życiu oraz ludzi, których Pan stawia mi na drodze. Czasem uda się komuś pomóc, zaprowadzić do spowiedzi, dać świadectwo gdzieś na rekolekcjach czy w innym miejscu. Ale największym i najważniejszym świadectwem jest codzienność! To najtrudniejsze i dostrzegam, jak bardzo przebiegły jest demon. Teraz, kiedy już poznałem to nowe życie, uczę się akceptować siebie i innych, widzę, jak wychodzi ze mnie pycha i ile we mnie jeszcze brudu i zawirowań. Wszystkie te lata to walka, częste spowiedzi, upadki i wstawania. Proces nawrócenia trwa – to wąska droga. I nieraz bywało, że miałem dość i nie rozumiałem pewnych wydarzeń. To tak, jakbym zaczynał życie od początku, jak małe dziecko, zupełnie od podstaw. Chciałbym znaleźć swoją drogę życia, być normalnym, zwyczajnym człowiekiem, nie udawać kogoś, kim nie jestem. Nie chciałbym już nigdy nikogo zranić. Amen! Tomek Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|