|
|||
|
Autor: Mirosław Rucki, ks. M. Piotrowski, Kiedy zabieramy głos w dyskusji nad eutanazją, aborcją lub sztucznym zapłodnieniem, zapominamy, że jesteśmy tylko ludźmi. Nie jesteśmy stwórcami ani twórcami życia, nie jesteśmy obiektywnym źródłem wiedzy o życiu ludzkim i nie jesteśmy obiektywnymi sędziami. To, co szykujemy innemu człowiekowi, może spotkać nas samych. To, jak traktujemy innych, może się obrócić przeciwko nam. Zadajmy sobie uczciwie pytanie: jak chciałbym/chciałabym przyjść na ten świat? Czy chciał(a)bym zostać poczęty(-a) podczas pijackiej orgii, po której moja matka nawet by nie wiedziała, kto jest moim ojcem? Czy chciał(a)bym być owocem „wpadki” – czyli zawodności antykoncepcji? A może chciałbym czy chciałabym być sztucznie utworzoną w probówce kombinacją genów jakiegoś „dawcy spermy” i mojej mamy?... Nie dam sobie wmówić, że jakikolwiek normalny człowiek zapragnąłby innej tożsamości niż przynależność do rodziny, zapragnąłby żyć bez poczucia więzi biologicznej i uczuciowej z ojcem i matką, że zapragnąłby być produktem przemysłowym, a nie owocem miłości małżeńskiej i rodzicielskiej. Dlaczego więc tak często powracamy do dyskusji nad tym, czy powinniśmy zgotować taki los naszym dzieciom? Dlaczego ciągle udajemy, że sztuczne zapłodnienie rozwiązuje jakikolwiek ludzki problem? Czyżby nasze społeczeństwo już całkiem zapomniało, że człowiek bez miłości nie jest człowiekiem? Czy nie stać nas już na ludzkie traktowanie naszych własnych dzieci? W tym kontekście absolutnym nieporozumieniem jest to, że pewne środowiska przekonują nas, iż powinniśmy akceptować sztuczne metody zapłodnienia ze względu na złą sytuację demograficzną w Europie i w Polsce, i jednocześnie domagają się legalizacji aborcji oraz upowszechnienia antykoncepcji. Człowiek, który troszczy się o przyszłe pokolenia, bez trudu zauważy, że wystarczy pozwolić żyć poczętym dzieciom, by zapewnić przyrost naturalny. I odwrotnie – ile trzeba wybudować fabryk produkujących „dzieci w probówkach”, by „wyrównać straty” po aborcjach? Dla przykładu: w Wielkiej Brytanii dokonuje się rocznie ok. 200 tys. legalnych aborcji. Jeżeli ktoś ma odrobinę zdrowego rozsądku, zauważy, że zamiast wykonania 200 tys. zabiegów in vitro wystarczy nie zabijać 200 tys. dzieci. Demograficznie wynik byłby ten sam – lecz z punktu widzenia zdrowia społeczeństwa niezabijanie jest zdecydowanie lepsze. Dodatkowo należy zauważyć, że metoda in vitro jest stosowana zamiast leczenia niepłodności. Lekarz nie zadaje sobie trudu zbadania dokładnych przyczyn niepłodności i podejmowania czasochłonnej i nie zawsze skutecznej terapii. Zamiast tego idzie na łatwiznę – proponuje sztuczne poczęcie. Z punktu widzenia demografii jest to bomba o opóźnionym zapłonie, ponieważ w wielu sytuacjach niepłodność (zwłaszcza męska) ma podłoże genetyczne. Mówiąc biologicznie, niepłodna para nie mogła już spłodzić potomstwa, i „geny niepłodności” nie były przekazywane dalej. Era in vitro otwiera nowy etap w historii ludzkiej populacji – nagłe zwiększenie liczby osób niezdolnych do naturalnego przekazywania życia. Zdaje się, że nie demografowie mogą pragnąć rozwoju tej sytuacji, lecz raczej ci, którzy na niepłodności robią niezły interes. Sztuczna „hodowla istot ludzkich” w żaden sposób nie zaspokaja naturalnych potrzeb człowieka związanych z budowaniem relacji małżeńskich i rodzinnych. Pobieranie przez lekarza komórek jajowych w żaden sposób nie przypomina pełnego miłości oddania się żony mężowi. Pobieranie spermy jest zwykłym aktem masturbacji, nie związanym ani z miłością, ani z szacunkiem dla własnej płciowości. Zapłodnienie przebiega w inkubatorze, poza organizmem kobiety, którą trudno w tej sytuacji nazwać matką. Trudno też nazwać ojcem mężczyznę, którego plemniki zostały wrzucone do tej probówki. Czyżbyśmy woleli, by nasze dzieci mówiły na nas „dawco spermy” i „dawczyni komórki jajowej” zamiast „tato” i „mamo”?... Ale to jeszcze nie wszystko. Najtrudniejszym etapem procesu technologicznego jest przeniesienie embrionu (czyli istoty ludzkiej, choć i poczętej w nieludzki sposób) do macicy kobiety, która w ten sposób usiłuje zaspokoić swoje pragnienie macierzyństwa. Czy ona wie, że szanse przeżycia tego małego człowieka są znacznie mniejsze niż ryzyko jego śmierci? Czy ona przejmuje się tym, że lekarz zawczasu „produkuje na zapas” więcej jej dzieci, a do organizmu kobiety wszczepia się jednocześnie 3 – 4 embriony, by zwiększyć szanse na przeżycie przynajmniej jednego? Co prawda, obecnie w większości krajów wprowadzono ograniczenie do 2 zarodków, co nie zmienia faktu, że „nadwyżka” jest nadal „usuwana”. Czy dla matki nie ma znaczenia świadomość, że tylko połowa jej sztucznie poczętych dzieci przeżyje rozmrażanie? Czy to naprawdę nie jest dla niej istotne, że z tych pozostałych, które przeżyją, jedynie co piąte ma szanse rozwinąć się w udanej ciąży? Mnie to przypomina raczej „ścieżkę śmierci” niż metodę prokreacyjną. Być może warto zastanowić się również nad tym, że nawet najlepsze kliniki nie gwarantują sukcesu urodzenia zdrowego dziecka poczętego w probówce. Mało kto wie, że w żadnym z ośrodków na świecie nie uzyskano wyników lepszych niż 33%, natomiast średnio jedynie 15 – 20% par, które przeszły proces in vitro, zostało „rodzicami”. Jest oczywiste, że przy takim „przemysłowym” podejściu do istoty ludzkiej wartość życia człowieka sprowadza się jedynie do pieniędzy, jakich można zażądać za „usługę” sztucznej ciąży. Pieniądze są niemałe: w samym tylko 1999 roku ogólny dochód z zapłodnień in vitro przekroczył 1,3 miliarda dolarów. Dlatego też „usługodawcy” muszą zadbać również o jakość swojej makabrycznej usługi. A ponieważ prawdopodobieństwo poczęcia w probówce zdrowego dziecka jest niskie, eksperymenty na embrionach ludzkich stają się niezbędnym elementem „procesu produkcyjnego” w ramach „kontroli jakości”. Wyodrębnia się tutaj dwie metody: redukcję płodów i selektywną eliminację. Eliminacja selektywna oznacza prowadzenie obserwacji rozwoju dziecka i zamordowanie go w razie wykrycia u niego jakiejkolwiek wady rozwojowej. Redukcja płodów jest zabójstwem bez badań, po prostu w celu zmniejszenia liczby dzieci w macicy. Jeżeli początkowo, w latach 80. XX wieku, redukcja płodów została wprowadzona w celu ratowania życia przynajmniej części dzieci w ciąży wielopłodowej, to dzisiaj jest ona szeroko stosowana w celu zmniejszenia liczby dzieci na życzenie rodziców. Niewinna nazwa „redukcja” oznacza jednak to samo co „eliminacja” i jest realizowana poprzez wstrzyknięcie dziecku do tchawicy chlorku potasu lub (według bardziej nowoczesnej technologii) na podawaniu KCl do pęcherza owodniowego. Inaczej mówiąc, ten biedny, mały, niechciany człowiek, sztucznie powołany do życia i nazywany „zarodkiem”, spala się żywcem w agresywnym środku chemicznym... Czy można się dziwić, że ta nowa „technologia” nieuchronnie ciągnie za sobą lawinę nieporozumień, problemów zdrowotnych i prawnych oraz niezmierzoną ilość zniszczonych relacji międzyludzkich? Poniżej jedynie kilka wstrząsających przykładów: • Są doniesienia o pomyłkach w procesie sztucznego zapładniania, w wyniku których na przykład para rodziców o białym kolorze skóry otrzymała bliźnięta Murzynków, a para Brytyjczyków została rodzicami bliźniaków Azjatów. • W Japonii miał miejsce proces sądowy dotyczący zapłodnienia in vitro z użyciem spermy nieżyjącego już mężczyzny. • Decyzją Sądu Najwyższego w Waszyngtonie zamordowano dwoje poczętych w sztuczny sposób nienarodzonych dzieci – zgodnie z wolą ojca, mimo że matka nadal chciała je urodzić. Podobne sytuacje miały miejsce również w innych stanach USA. • Trybunał w Strasburgu orzekł, że embrion ludzki nie ma praw jednostki, więc można go zniszczyć w świetle prawa. • Są sytuacje, gdy rodzice żądają, by dziecko było określonej płci. Takie żądanie jest spełniane tylko jednym sposobem: poczęte dzieci innej płci są mordowane. • W Szwecji Sąd Najwyższy nakazał mężczyźnie – dawcy spermy – płacić alimenty na rzecz trójki dzieci urodzonych przez parę lesbijek. • W Polsce pojawiło się ogłoszenie w prasie: bezdzietne małżeństwo dało swoje komórki rozrodcze i poszukuje młodej kobiety, która zechciałaby za odpowiednie wynagrodzenie donosić sztucznie poczęte dziecko. • Poznański sąd miał problem z określeniem, czy ojciec ma prawo wyrzec się dziecka sztucznie zapłodnionego za pomocą spermy innego mężczyzny. Można zadać sobie pytanie: po co tyle problemów? Odpowiedź jest banalnie prosta. Problemy mamy my, natomiast ci, którzy te problemy stwarzają, mają ogromne zyski. Profesor Debora Spar oszacowała, że rynek sztucznych zapłodnień przynosi co najmniej 500 mld funtów dochodu rocznie. Czy jeszcze będziemy się łudzić, że ktoś chce nas uszczęśliwić, proponując in vitro? Chyba każdy rozumie, że jest to po prostu interes kosztem zdrowia, szczęścia i życia ludzkiego. Zastanówmy się nad jedną tylko sytuacją. Kiedy banki zamrożonych embrionów miały problem z nadmiarem sztucznie zapłodnionych dzieci, to czy ktoś uznał, że in vitro jest niepotrzebne? Czy ktoś zaczął się zastanawiać, jak ograniczyć liczbę niepotrzebnie „wyprodukowanych” dzieci? Nie! Nikogo nie interesował los, odczucia lub stan poczętych zamrożonych dzieci. Jednak pragnąc zminimalizować swoje straty, zakłady produkujące ludzi rzuciły hasło: „Nie chcesz, aby zamrożony ludzki zarodek stał się obiektem badań naukowych? Adoptuj go!”. W ten sposób, odwołując się do naszych ludzkich uczuć i odruchów, a jednocześnie kontynuując swój makabryczny biznes, ukazali oni swoją obłudę i cynizm. Chyba powinniśmy wziąć to sobie do serca. Mirosław Rucki Więcej szczegółów oraz danych naukowych dotyczących metody in vitro można znaleźć w nrze 2/2006 czasopisma „Służba Życiu”. Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|