|
|||
|
Świadectwo, Uczęszczaliśmy do jednego liceum, ale nie zwracaliśmy na siebie uwagi. Kiedy byłam na studiach, mieszkaliśmy w tym samym akademiku. Wtedy zaczęliśmy się częściej spotykać i tak się to potoczyło. Regularnie uczestniczyliśmy w spotkaniach duszpasterstwa akademickiego. Marcin nie ukrywał, że chodzi tam głównie ze względu na mnie, chociaż miał bardzo nieprzeciętną wiarę. Bóg był dla niego kimś bardzo konkretnym i ważnym. Ja jeszcze w szkole średniej uczestniczyłam w spotkaniach oazowych, kilka razy byłam też na wakacyjnych rekolekcjach. Chyba po czwartym roku studiów postanowiliśmy razem pójść na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Obojgu nam idea pielgrzymowania bardzo odpowiadała. Na kolejnej pielgrzymce podjęliśmy decyzję o naszym ślubie, ale mocno wewnętrznie pragnąc, aby odbył się on właśnie w czasie pielgrzymki. Na miejsce składania sobie przysięgi małżeńskiej wybraliśmy nasze diecezjalne sanktuarium, które pielgrzymka nawiedzała w drugim dniu wędrowania. O podjętej decyzji poinformowaliśmy rodziców. Ich reakcja była bardzo przeciwna, czego zresztą się spodziewaliśmy. Jednak rodzice musieli się zgodzić na nasz ślub, gdyż oboje byliśmy już po studiach, mieliśmy pracę i byliśmy samodzielni. Autobus z gośćmi weselnymi dojechał do wspomnianego sanktuarium, a po ślubie odbyło się przyjęcie, na którym oprócz rodziny gościliśmy całą pielgrzymkę. Jestem wdzięczna Bogu, że od początku naszej znajomości mieliśmy oboje głębokie pragnienie trwania w czystości. Marcin zawsze zgadzał się z moim punktem widzenia, gdyż nade wszystko chciał postępować w zgodzie z własnym sumieniem. W czasie studiów, chyba po kolejnych rekolekcjach wakacyjnych, rozpoczęłam poznawanie naturalnych metod regulacji poczęć: mierzyłam temperaturę, prowadziłam obserwacje i wszystko zaznaczałam na karcie obserwacji; konsultowałam to również z panią w poradni. Miałam świadomość, że jest to ważny element przygotowania do małżeństwa. Kiedy nasza więź uczuciowa się pogłębiała, powiedziałam Marcinowi o tym, że pragnę wytrwać w czystości do dnia ślubu, ale też chcę, aby nasze pożycie opierało się na metodzie zgodnej z nauką Kościoła. Na szczęście byliśmy w tej kwestii jednomyślni. W moim przypadku to formacja religijna w oazie, rekolekcje oraz pielgrzymki ułatwiły mi wyrobienie sobie zaufania do Kościoła, przekonania, że jeżeli jesteśmy wierzący, to nie może być innego myślenia i postępowania niż to, które jest zgodne z nauką Kościoła. U mojego męża było inaczej. Dla niego nadrzędną wartością był Bóg, dlatego źródłem siły do trwania w czystości przedmałżeńskiej i małżeńskiej było dlań pragnienie postępowania zgodnie z Dekalogiem, z wolą Stwórcy. Imponowała mi jego konsekwencja i klarowność poglądów. Intuicyjnie wyczuwaliśmy, że czystość przedmałżeńska bardzo się opłaca i że jest to wartość sama w sobie. Chcieliśmy wytrwać w dziewictwie, bo wiedzieliśmy, że to będzie najpiękniejszy dar, jaki sobie złożymy w dniu ślubu. Wprawdzie nie było łatwo, gdyż chodziliśmy z sobą 4 i pół roku, ale wytrwaliśmy. Po latach naszego małżeństwa, kiedy mieliśmy już dwoje dzieci, zaczęliśmy dostrzegać, że z naszym współżyciem nie wszystko jest dobrze. Często miałam odczucie, że jestem napastowana, zamykałam się w sobie. Mąż stawał się rozdrażniony, a ja ulegałam. Coraz częściej nie spaliśmy z sobą, ja szłam spać do dzieci. Coś nie grało. Trwało to do momentu, kiedy do naszych rąk trafił kolejny numer czasopisma Miłujcie się!. Było tam także świadectwo jakiegoś małżeństwa. To Marcin trafił na ten tekst. Nie pamiętam, kto był jego autorem, ale treść dotyczyła czystości małżeńskiej. Kiedy mąż przeczytał ten artykuł, przybiegł do mnie i odczytał mi go głośno. Bardzo wyraźnie uświadomiliśmy sobie wówczas, że nasze nieporozumienia i napięcia mają przyczynę w braku konsekwencji. Owszem, stosowaliśmy metodę naturalną, ale jednocześnie pozwalaliśmy sobie na różne zachowania, uniki w dniach płodnych. W zasadzie współżyliśmy, kiedy chcieliśmy, mając zasłonę w postaci myślenia, że przecież nie stosujemy antykoncepcji. Wspomniany tekst był dla nas olśnieniem. Oczywiście, początkowo był bunt, ale kiedy emocje ustały, zrozumieliśmy, że jest to bardzo logiczne. Już następnego dnia wprowadziliśmy tę zasadę – całkowity radykalizm: współżycie tylko w dniach niepłodnych albo w czasie płodnych, kiedy zapragnęliśmy kolejnego dziecka – i nic więcej, żadnego kombinowania. Na „wyniki” czekaliśmy około trzech tygodni. W nasz związek weszła jakaś nieopisana świeżość. Okazało się, że wszelkie nasze wątpliwości, obawy, że nie jest możliwe wytrzymanie we wstrzemięźliwości mniej więcej dwa tygodnie, zniknęły w jednej chwili. Mówienie, że jakość naszego współżycia zmieniła się całkowicie, potwierdza się także i w tym, że w okresie niepłodnym, po koniecznej wstrzemięźliwości, mówiąc trochę humorystycznie, to ja często „napastuję” swego męża, a on ucieka od współżycia, nie mając już sił. Pod koniec dni płodnych czekamy na siebie z ogromną świeżością, pragnąc siebie jak w narzeczeństwie. Cykl u kobiety jest „skonstruowany” idealnie. Już pod koniec dni niepłodnych, kiedy następuje nasycenie się bliskością cielesną, otrzymuje się kilkanaście dni na odpoczynek. Element służby i wzajemnej ofiary w naszym współżyciu jest wieloraki. Na początku był to z mojej strony trud poznawania metody, rozmów, pomiaru temperatury. Ale zawsze przyświecała mi myśl, że robię to dla dobra naszego małżeństwa. Po okresie niekonsekwencji, o której wspominaliśmy, kiedy na tej płaszczyźnie życie układa się nam bardzo harmonijnie, może odczekanie kilkunastu dni jest ofiarą – bardziej ze strony męża – ale nie traktujemy już tego w takich kategoriach. Można powiedzieć, że nie jest to już żadna ofiara, ale raczej naturalny element miłości, która nas łączy i która staje się bardzo czysta, nieskażona. Owszem, były takie okresy większej wzajemnej ofiary. Po porodach zachowywaliśmy całkowitą wstrzemięźliwość do mojej pierwszej miesiączki. W przypadku ostatniego dziecka trwało to osiem miesięcy. Było to duże wyrzeczenie, okres możliwości poniesienia większej ofiary, bardzo wzmacniający nasze małżeństwo. Bardzo dużo modliliśmy się w tej intencji, aby wytrwać. Podejmując tę ofiarę, przyjmowaliśmy intencję trwania we wzajemnej miłości i rozwoju naszego uczucia. W intencji tej wymienialiśmy także nasze dzieci, szczególnie to, które się narodziło. Mamy ich troje, ale jesteśmy otwarci na kolejne. Nikomu o tym nie mówiliśmy, tylko naszemu księdzu proboszczowi, który jest naszym duchowym opiekunem. Basia i Marcin
Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|