Piszę do Was, droga Redakcjo, w odpowiedzi na list Czytelnika (z przypadku), którego treść przytoczyliście w numerze 2/2006 Miłujcie się!. Piszę, ponieważ słowa Czytelnika poruszyły mnie do głębi i przywołały wspomnienia. Niedawne i wciąż bolesne. Pozwólcie, że stanę w opozycji do niego i, pomimo Waszej odpowiedzi na Jego list, jakże przekonującej i mądrej, pozwolę sobie opisać własne przeżycia. Być może – jeśli taka będzie wola Pana – pozwolą one komuś ustrzec się przed szatanem ukrytym pod postacią nagiej kobiety spoglądającej pożądliwym wzrokiem z okładki kolorowego magazynu „dla panów”.
Od dziewięciu lat współtworzę rodzinę, od niemal ośmiu jestem matką – dziś już trojga – dzieci, a od ponad dwóch dźwigam na barkach potężny balast: jarzmo pornografii. Przyszła niepostrzeżenie. Wdarła się do naszej rodziny podstępnie, jak złodziej. Skradła marzenia, czystość serc, pewność miłości i szczerość zapewnień. Zniszczyła to, co najważniejsze. Zadała cios, po którym rana nadal krwawi i nie chce się zabliźnić. Ona – pornografia. Szatan w ludzkiej skórze.
Od pierwszego dnia naszego małżeństwa miałam niezachwianą pewność, że oto spotkało mnie coś cudownego, niepowtarzalnego, wspaniałego, świętego. Mojego męża kochałam (i kocham, dzięki Bogu) miłością tak gorącą, jak tylko to było możliwe. Ufałam mu równie mocno. Nic (i nikt) nie mogło podważyć mojego zaufania, bo ono wynikało z miłości. Było fundamentem, na którym budowaliśmy nasz dom. Naszą rodzinę.
Pierwsze problemy pojawiły się, kiedy po kilku miesiącach od ślubu zaszłam w upragnioną ciążę. Życie dziecka było zagrożone, musiałam więc ściśle stosować się do wskazówek lekarza. Jednym z medycznych zaleceń była wstrzemięźliwość seksualna. Mąż stanął na wysokości zadania – od tego momentu moje ciało stało się nietykalne. Najważniejsze było dziecko: jego dobro, zdrowie, życie. Po siedmiu miesiącach na świat przyszło nasze upragnione maleństwo. Poród, który przeżyliśmy razem, był długi i trudny. Dość powiedzieć, że przez następne kilka miesięcy goiłam rany: i fizyczne, i psychiczne. Mój mąż czekał; mnie sama myśl o współżyciu napawała lękiem. Aż nadszedł wreszcie „ten” dzień. Strach, ból, łzy, ale i radość, że mogę oddać siebie ukochanemu człowiekowi. Człowiekowi, który mnie nie ponaglał, rozumiał moje rozterki, który mnie wspierał. Po prostu był. Ten nasz „pierwszy raz” stał się jednak niemal ostatnim, bo oto od tej chwili ta delikatna sfera naszego życia zaczęła obumierać. Aż umarła niemal całkiem. Setki nocy spędziłam, wpatrując się w twarz najdroższego mi człowieka i zastanawiając się, gdzie popełniam błąd? Co robię nie tak? Dlaczego mnie nie chce?
Wolą Bożą było, aby nasza córka nie była jedynaczką. W kolejnych latach jeszcze dwukrotnie dane mi było nosić w łonie nowe życie i przeżywać trudy macierzyństwa. Mój mąż wciąż „był”. Ale już nie taki jak kiedyś. Wciąż niby bliski, niby kochający, niby wyrozumiały. Niby taki sam – a jednak inny. Oddaliliśmy się od siebie w sferze intymnej, mimo iż nieraz podejmowałam próby rozwiązania tego problemu. Tak naprawdę nasze życie seksualne nie istniało. Po każdym zbliżeniu, jeśli już do niego doszło, czułam się zbrukana i uprzedmiotowiona w najgorszy sposób. A przecież mój mąż nie robił niczego niewłaściwego. Z drugiej strony nie robił też nic, bym czuła się tą kochaną dziewczyną, jaką byłam kilka lat temu. W mojej głowie zaczęły się lęgnąć podejrzenia. Szukałam dowodów zdrady. Byłam podejrzliwa i nieufna, stałam się też nerwowa. Krzyk na stałe zamieszkał w naszym domu. Cierpiały dzieci. Cierpieliśmy my. Nie podejmowałam już prób rozwiązania problemu. Zamknęłam się w sobie i jedynym celem, do jakiego dążyłam, było wykrycie zdrady i udowodnienie jej mojemu mężowi, bo on zaprzeczał, a ja wciąż nie miałam dowodów.
Taka sytuacja trwała przez kilka lat. Wreszcie, tuż przed narodzeniem trzeciego dziecka, znalazłam „dowód”. Nakryłam swojego męża… przed ekranem komputera. Z wypiekami, rozgorączkowanego, z ekstazą malującą się na twarzy. Jeszcze zaprzeczał, chciał się tłumaczyć, obrócić wszystko w żart. Nagle wszystko stało się jasne. Wszystkie wcześniejsze sygnały, które dostrzegałam, zaczęły układać się w logiczną całość. Puzzle doskonale do siebie pasowały. Tak poniżona i zbrukana nie czułam się jeszcze nigdy. Najbardziej bolało to, że wolał wizerunki obcych nagich kobiet i własną rękę niż kochaną, jak twierdził, żonę.
Wiele kosztowało mnie przebaczenie. Zapomnieć jeszcze nie potrafię. Bywam podejrzliwa i nie potrafię zaufać. Fundament runął. Dziś, mimo młodego wieku, jestem psychicznym wrakiem. Nerwica lękowa, depresja, problemy somatyczne na tle psychicznym – to wszystko jest moim udziałem. A przyczyniła się do tego… No, kto zgadnie? Tak, ona – pornografia! Walczę o swoje małżeństwo sama ze sobą. Walczę i walczyć nie przestanę. Słowa przysięgi zobowiązują. Ale Bóg jedyny wie, jak ciężka jest to walka. Gdyby nie Jego siła i miłość, sądzę, że poddałabym się już dawno. I pogrążyła jeszcze bardziej.
Muszę dodać, że podczas tych lat, kiedy nasze małżeństwo było trójkątem (mąż – pornografia – ja; kolejność nieprzypadkowa), szatanowi, pomimo mojej niewiedzy, doskonale udało się zagnieździć się w naszym domu. Bóg został zepchnięty na margines życia – również mojego – co miało opłakane skutki. Ale był z nami – i chwała Mu za to! Dziękuję Mu, że nie zostawił nas samych na pastwę losu i szatańskich zakusów.
Drogi Czytelniku (z przypadku)! Nie twierdź, że pornografią wyrządzasz krzywdę jedynie sam sobie. To bzdura. Jest jeszcze ktoś, kogo ranisz o wiele bardziej – Twoja żona. I Ktoś o wiele ważniejszy – Twój Zbawiciel. Jest i córeczka, małe, bezbronne stworzenie, którego delikatna psychika może zostać trwale zniszczona. A wszystko to dla chwili przyjemności. Warto?
Walka z pornografią, mój drogi, to nie jest donkiszoteria. To Wielkie Dzieło w Wielkiej Sprawie. Nie wszyscy ją lubią i nie wszyscy oglądają, a Boża moc większa jest od najlepszego biznesu. Nie mów więc, że nic się nie da zrobić. Da się! Każdy człowiek, czy to wyleczony „z”, czy uratowany „przed” – jest na wagę złota.
Wioletta
Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.