|
|||
|
Świadectwo, Jesteśmy młodym małżeństwem i oboje jesteśmy stałymi czytelnikami Miłujcie się!. Zachęceni wspaniałymi świadectwami publikowanymi w Waszym czasopiśmie chcemy podzielić się własnymi przeżyciami. Od początku małżeństwa staraliśmy się o poczęcie dziecka. Poczęło się po pół roku, ale niestety w jedenastym tygodniu ciąży doszło do poronienia. Kosztowało nas to dużo bólu i łez. Pytaliśmy: „Dlaczego akurat nas to spotkało?”. Pojawiły się też pretensje do Boga, dlaczego do tego dopuścił. Dziś wiemy, że to doświadczenie było nam potrzebne, gdyż bardzo umocniło ono nasz związek. Ktoś powiedział, że jeśli Bóg niweczy twoje plany, to znaczy, że ma dla ciebie coś piękniejszego. I teraz rozumiemy, że przy planowaniu rodziny trzeba się liczyć z Bożym zdaniem, z Jego wolą i planami wobec nas. Po tym doświadczeniu odbyliśmy z mężem rekolekcje dla małżonków, ukończyliśmy także 2-letnie studium teologii rodziny organizowane przez duszpasterstwo rodzin, aby jeszcze bardziej zbliżyć się do Boga. Ja zapisałam się także na studia uzupełniające magisterskie. Na studium rodziny poznaliśmy też wspaniałą lekarkę ginekolog, która zajęła się naszym problemem. Bóg nie zawsze oddziałuje przez cudowne uzdrowienia, czasem posługuje się także ludźmi, lekarzami. Z wykresów temperatury i zapisów objawów w cyklu lekarka owa bardzo łatwo zdiagnozowała u mnie zaburzenia czynności ciałka żółtego (zbyt krótka faza wyższej temperatury). Na ogół lekarzy ginekologów nie interesuje taki wykres i gdy małżeństwo udaje się do nich z problemem bezpłodności, zlecają różne drogie badania albo od razu faszerują kobietę środkami hormonalnymi, np. pobudzającymi owulację, bez wniknięcia w prawdziwą przyczynę (a bezpłodność może leżeć po stronie mężczyzny). Mając w ręku takie proste i tanie narzędzie, jakim jest zapis metody objawowo-termicznej, można wiele powiedzieć o płodności kobiety i ewentualnych zaburzeniach, dlatego warto tę metodę stosować, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy coraz więcej par ma problemy z płodnością. Podjęłam odpowiednie leczenie. Na efekty nie trzeba było długo czekać – pod moim sercem poczęło się dzieciątko. Jednak w dziewiątym tygodniu ciąży wystąpiło bardzo silne krwawienie i skurcze macicy. Wydawało się, że to już koniec. Jadąc do szpitala, byłam pewna, że znów przeżywam poronienie i że nic nie da się już zrobić. Powiedziałam do męża, żeby nastawił się na najgorsze i nie żywił próżnej nadziei. Ale on pocieszał mnie, mówił, że to dziecko jest ofiarowane Bogu i że nic mu się nie stanie. Mówił to pomimo przerażenia, jakie go ogarnęło na widok tego, co się dzieje. Po przyjeździe do szpitala bardzo długo musiałam czekać roztrzęsiona na izbie przyjęć, bo akurat wszyscy lekarze byli zajęci przy skomplikowanym cięciu cesarskim. Mąż modlił się w tym czasie na różańcu, prosząc o cud. Kiedy wreszcie lekarz wziął mnie na USG, okazało się że krew przestała się lać, szyjka macicy zamknęła się całkowicie, a na monitorze było widać malutką „fasolkę” z bijącym serduszkiem, poruszającą zawiązkami nóżek i rączek. Kiedy przypominam sobie ten obraz (a bardzo mocno utkwił w mojej świadomości), to aż łzy same napływają ze wzruszenia i zachwytu nad pięknem i niewinnością tej małej istotki. Jak matki mogą zabijać takie skarby? Lekarze pocieszyli mnie, że jest o co walczyć, nie chcieli uwierzyć, że jeszcze kilkadziesiąt minut temu miałam te wszystkie objawy. Musiałam leżeć plackiem kilka dni w szpitalu, potem przez dwa miesiące leżałam w domu. Obawiałam się o to, jak napiszę pracę magisterską, gonił mnie termin, a nie chciałam przekładać pisania na okres po porodzie, bo pragnęłam cały czas poświęcić dziecku. Tę sprawę także powierzyłam Bogu. Dziś Szymonek ma prawie 5 miesięcy, jest zdrowym, ślicznym i radosnym niemowlęciem. Jestem na urlopie wychowawczym i mam czas tylko dla niego, tak jak tego pragnęłam.
Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|