|
|||
|
Autor: kard. Kazimierz Świątek, Krew męczenników to ziarno nowego życia: męczennicy przeszłości wzywają współczesnych chrześcijan – tą wypowiedzią Tertuliana rozpoczął w Kijowie na Kongresie Katolików Świeckich Europy Wschodniej swoje przemówienie kardynał Kazimierz Świątek, metropolita mińsko-mohylewski na Białorusi. Drukujemy fragmenty tego przemówienia w przekładzie na język polski. Według oficjalnej statystyki tylko w czasach rządów Stalina zginęło w Związku Radzieckim 40 milionów ludzi. Cały ten kraj przedstawiał jeden wielki gułag, gdzie w niezliczonych łagrach, otoczonych płotem z drutu kolczastego, umierało na skutek nieludzkich warunków pracy i bytu tysiące więźniów. Pozwolę sobie na kilka osobistych wspomnień. Dwa razy byłem w radzieckich więzieniach; dwa miesiące spędziłem w celi śmierci, zostałem osadzony w łagrach specjalnego rygoru, najpierw do prac w syberyjskiej tajdze, a później w północnej tundrze. Nie spotkałem ani razu księdza katolickiego, więc byłem pozbawiony możliwości wyspowiadania się. Tylko w ostatnich latach pobytu w łagrze udało mi się zdobyć opłatek i rodzynki, tak że mogłem w ukryciu sprawować Mszę św. Za kielich służyła mi maleńka porcelanowa filiżanka, a Komunię św. zanosiłem katolikom w pustym pudełku po zapałkach. W okresie Wielkiej Nocy, w obecności kilku więźniów katolików, odprawiałem Mszę św. w pralni, w kłębach gęstej pary. Jakże wymowna i wzruszająca była wtedy pieśń Wesoły nam dzień dziś nastał... To była najbardziej pamiętna rezurekcja w moim kapłańskim życiu. W Workucie zorganizowałem wigilię. Z nar zrobiliśmy stół, kładąc na nań, co kto miał: ja – zaoszczędzony z dwóch dni przydział chleba, inni – a było nas dziesięć osób – cenniejsze produkty, przysłane w paczkach od krewnych. Był też opłatek. Trzymając go w ręku, zwróciłem się do obecnych. Głos mój drżał, wszyscy ocierali łzy. I nagle otworzyły się drzwi: wszedł naczelnik łagru z pistoletem w ręku, a za nim żołnierz z karabinem... – Co robicie? – zapytał. Stałem naprzeciwko niego i zacząłem tłumaczyć mu obrzęd wigilijny. Wyciągnąwszy rękę, zaprosiłem do połamania się opłatkiem i złożenia sobie życzeń świątecznych. Sytuacja była pełna napięcia. Oto dwie wyciągnięte ręce: moja z opłatkiem i KGB-isty z pistoletem. Kto z nas pierwszy opuści rękę? A jednak pierwsza opuściła się ręka z pistoletem. Naczelnik schował broń do kabury, przeprosił, że nie może przyjąć opłatka, bo jest na służbie, ale pozwolił kontynuować wigilię. Kiedy wyszli z żołnierzem, zaintonowałem kolędę Wśród nocnej ciszy... Następnego dnia zostałem przeniesiony z Workuty do obozu w głuchej, północnej tundrze. I jeszcze jeden epizod, decydujący o moim losie w ostatnim dniu pobytu w łagrze. Pod strażą przyprowadzono mnie do kancelarii obozu, która znajdowała się poza łagrem. Za stołem siedział major KGB. Zaczął uważnie sprawdzać bardzo grubą teczkę z moimi dokumentami. Od czasu do czasu spoglądał na mnie i kręcił głową. Wreszcie, kiedy dotarł do ostatniej strony, zapytał mnie: „Jak ty, po przejściu tego wszystkiego, zostałeś przy życiu?”. To było dla niego niepojęte. Zasada KGB była jasna i jednoznaczna: dla takiego jak ja szkoda kuli, wykończyć powinna praca ponad ludzkie siły i okropne warunki życia w łagrze. Moja odpowiedź była zdecydowana: „Obywatelu majorze, moja niewzruszona wiara w Boga zachowała mnie przy życiu. To On ocalił mi życie”. Major z wątpliwością zapytał: „A czy jest ten Bóg?” – i pogrążył się w myślach. Stojąc pod ścianą, bardzo gorąco się modliłem, prosząc Boga o ratunek, o zachowanie życia, o wolność. I oto major po długim namyśle jakoś życzliwie spojrzał na mnie; następnie wziął długopis i podpisał dokument, mówiąc: „Jesteście wolni”. Wyszedłem z kancelarii KGB już bez konwoju. Byłem naprawdę wolny! Boże, jesteś Wszechmogący, jakiż Ty jesteś dobry! Przez 10 lat mej izolacji Kościół na Białorusi, pozbawiony swych struktur, cierpiący, a czasem krwawiący, istniał i funkcjonował. Po krótkim pobycie na Ukrainie, gdzie zostałem skierowany po wyzwoleniu z łagru, z wielkim trudem dostałem się do Pińska. I tak oto po dziesięciu latach wszedłem do katedry, gdzie w 1939 r. przyjąłem święcenia kapłańskie. Była niedziela. W pierwszych ławkach siedziało około 30 starszych kobiet. Obok ołtarza kręcił się starszy, kulawy mężczyzna. Stałem pod chórem, opierając się o filar. Można sobie wyobrazić, co się działo w moim sercu, przepełnionym radością i wdzięcznością. A tymczasem ten starszy mężczyzna zajmował się przygotowaniem ołtarza do Mszy św. Położył na ołtarzu ornat, kielich, zapalił świece, uderzył w dzwonek obok wejścia do zakrystii... Ale ksiądz do ołtarza nie wyszedł. Kobiety wstały, jedna z nich na głos się przeżegnała, powiedziała, jaka jest dziś niedziela, i zaczęła razem z innymi czytać wstępne modlitwy Mszy św. A więc Msza św. bez kapłana! Po czytaniach ze Starego i Nowego Testamentu wszystkie kobiety wstały i jedna z nich zaczęła czytać Świętą Ewangelię... W tym momencie nie wytrzymałem. Zacząłem płakać. Kiedy się skończyła ta niezwykła Msza św., poszedłem do zakrystii i zagadnąłem tego starszego pana. Okazało się, że już 6 lat temu proboszcz katedry został aresztowany i skazany na 25 lat więzienia. Zapytałem: „Czy chcielibyście mieć kapłana?”. „– Oczywiście, ale skąd go weźmiemy?”. Odpowiedziałem wtedy, że jestem księdzem i że zostałem zwolniony z sowieckiego łagru, że tutaj w katedrze mogę rozpocząć duszpasterskie posługiwanie. Niestety, nikt mnie tu nie znał, bo w Pińsku uczyłem się tylko w seminarium, które skończyłem w 1939 r. Następnego dnia zaproponowałem, że odprawię Mszę św., aby udowodnić, że jestem księdzem. Wtedy dopiero parafianie uznali mnie i zaczęliśmy razem domagać się u władz mojej rejestracji jako proboszcza katedry. Dochodzenia i sprawdzania trwały ponad 5 miesięcy. W tym okresie niejednokrotnie byłem chwytany na ulicy, wsadzany do samochodu i wieziony do budynku KGB, gdzie przetrzymywano mnie do świtu. Namawiali mnie, abym się wyrzekł kapłaństwa, w zamian obiecując korzystne stanowiska. Kiedy kategorycznie odmawiałem, grożono mi, że odeślą mnie z powrotem do łagru. Po 5 miesiącach takiej szarpaniny wezwano mnie do obłispołkoma (urzędu wojewódzkiego) w Brześciu, gdzie wręczono mi zaświadczenie uprawniające do pełnienia obowiązków proboszcza katedry pińskiej. 1 grudnia 1954 r. zacząłem legalną, zgodną z prawem państwowym, duszpasterską działalność i wykonywałem ją do 30 kwietnia 1991 r. – do czasu, kiedy Ojciec Święty Jan Paweł II mianował mnie arcybiskupem metropolitą mińsko-mohylewskim i apostolskim administratorem diecezji pińskiej. Gdy objąłem pińską parafię, jej terytorium rozciągało się od rzeki Bug na zachodzie do Oceanu Spokojnego na wschodzie. Wierzący, którzy mieszkali tysiące kilometrów od Pińska, rzadko odwiedzali katedrę. Ich stan rodzinny i małżeński zazwyczaj nie odpowiadał wymaganiom prawa kanonicznego, ale oni pokonywali tak długi szlak do kościoła, do księdza, dlatego trzeba było kierować się nie tyle kodeksem, ile Ewangelią. Na wsiach i w miasteczkach wierzący gromadzili się w domach i przy zamkniętych oknach uczestniczyli w nabożeństwach i modlitwach. Wieczorami gromadzili się na cmentarzach, gdzie modlili się, śpiewali pieśni religijne, ale nie za głośno, żeby nie było słychać w miejscowym sowiecie. Najczęściej modlili się na różańcu, do którego paciorki robili z chleba. Do katedry nieraz przyjeżdżały grupy starszych osób, które, siedząc w ławkach, w ciągu kilku godzin śpiewały pieśni ze swoich mocno poniszczonych książeczek, kantyczek czy zeszytów, w których religijne pieśni w języku polskim były zapisane ręcznie, często cyrylicą. Jakże cenne to są świadectwa wierności Bogu i Kościołowi. Te sławne babuszki zachowały wiarę w Boga w czasie prześladowań, kiedy nie było kościołów i księży. To właśnie im trzeba dziękować za to, że wiara nie znikła z tych bardzo uciśnionych terenów, że ich wnukowie i prawnukowie umieli zmówić Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo. A ileż one wycierpiały, ofiarowały i zniosły wyrzeczeń, same zaliczone do marginesu społecznego. Chociaż nie wylały krwi za wiarę, i tak ich życie miało męczeński charakter. To są prawdziwi bohaterowie, ale nikt im nie wzniesie pomnika, ich nazwiska będą zapomniane. Cześć i honor Wam, drogie, ukochane, złote babuszki! Od 1991 r., już jako arcybiskup metropolita mińsko-mohylewski, jeździłem po terytorium całej Białorusi, czasami pokonując ponad tysiąc kilometrów dziennie, i mogłem zbierać różne świadectwa zachowania wiary. Wspominam swoją pierwszą kanoniczną wizytację parafii. Przywitał mnie młody kapłan, który przyjechał z Polski, żeby pracować jako duszpasterz na Białorusi. Skierowaliśmy się do kościoła: cztery obszarpane ściany bez sufitu, bez okien i drzwi, wewnątrz latały gołębie i wrony... Przed fasadą stało ponad dwadzieścia starszych kobiet, które szybko podeszły do mnie i, ku memu wielkiemu zaskoczeniu, padły do mych stóp i zaczęły je całować; pierwszy raz w życiu widziały katolickiego biskupa. Potem wstały i drżącymi głosami zaśpiewały Serdeczna Matko. Czy mógł nie płakać biskup, który widział takie świadectwo wiary w Boga i w Kościół?! A tego młodego kapłana zapytałem, co go skłoniło do tego, aby opuścić swą rodzinę, diecezję, Ojczyznę i przyjechać tutaj na Białoruś, na miejsce podobne do pustkowia. Odpowiedź była krótka: „Bo jestem jednym z Bożych szaleńców”. Uścisnąłem go, ucałowałem i szeptem powiedziałem mu do ucha: „W takim razie, drogi księże, szalej dalej”. A on i teraz szaleje. Już odbudował z ruin trzy kościoły. Nie nadążam ich konsekrować! W 1991 r. nastąpił rozpad Związku Radzieckiego i powstała niezależna Republika Białoruska. Skończyło się otwarte prześladowanie Kościoła i wierzących, nastała względna wolność religijna. Budowa kilkudziesięciu nowych kościołów na miejscu całkowicie zrujnowanych, odbudowanie kilkuset oddanych, ale mocno zniszczonych – wszystko to pozwoliło na odnowę pracy pasterskiej i kształtowanie duchowego Kościoła w duszach ludzkich. Stare i nowe świątynie zaczęły się wypełniać parafianami, a w tym w coraz większej liczbie dziećmi i młodzieżą, którzy ochoczo uczestniczą w katechizacji. Cały czas wzrasta liczba wierzących, którzy uczestniczą we Mszy św., przystępują do sakramentów, a zwłaszcza do sakramentu pokuty i Komunii św. Niezmiernie cieszy się moje kapłańskie serce i dziękuję Bogu, że pozwolił mi przeżyć długie lata ciężkich prób i prześladowań oraz być świadkiem i uczestnikiem wyzwolenia, odrodzenia i rozwoju Kościoła na Białorusi. Tak on teraz wygląda w liczbach: wierzących – 1 200 000, parafii – 400, świątyń – 326, kapłanów – 354, w tym miejscowych – 184, neoprezbiterów – 102, kapłanów obcokrajowców – 170, kapłanów zakonników – 156, w tym obcokrajowców – 90, braci zakonnych – 10, zakonnic – 347, w tym 140 miejscowych, seminarzystów w dwóch seminariach duchownych – 138. W historię Kościoła na Białorusi jest wpisany jasny obraz sługi Bożego biskupa Zygmunta Łozińskiego. Przed jego trumną, która znajduje się w krypcie kaplicy Matki Bożej Ostrobramskiej w odbudowanej katedrze pińskiej, cały czas są żywe kwiaty i regularnie wznoszą się modlitwy o zaliczenie go w poczet błogosławionych oraz o przyjazd papieża Jana Pawła II na Białoruś. Autorytet Kościoła na tyle wzrósł, że otrzymał on zasłużone uznanie, szacunek i rangę nie tylko wśród wierzących, ale nawet wśród tych, którzy jeszcze 10 – 15 lat temu wkładali wiele wysiłku w to, by całkowicie go zniszczyć. W preambule Prawa Republiki Białoruskiej, pt. O wolności sumienia i organizacji religijnych, z 31 października 2002 r. jest wyraźnie podkreślona „duchowa, kulturalna i historyczna rola Kościoła katolickiego na terytorium Białorusi”.
kard. Kazimierz Świątek Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|