|
|||
|
Świadectwo, Mam 49 lat. Jestem mężatką i matką 4 córek. Mój mąż jest bardzo dobrym człowiekiem i praktykującym katolikiem. Nasze dzieci również wychowaliśmy w duchu wiary katolickiej. Córki kolejno zaczynają samodzielne życie. Mogłabym powiedzieć, że niczego więcej nie można pragnąć, by czuć się w pełni zadowolonym z życia: dobry mąż, udane dzieci, czegóż trzeba więcej? A jednak nie mogę powiedzieć, że czuję się szczęśliwa. Moje ziemskie szczęście przekreśliłam wiele lat temu ja sama. Im jestem starsza, tym bardziej zdaję sobie z tego sprawę. Wychowałam się w bardzo religijnej rodzinie. Rodzice starali się, byśmy poznali różne modlitwy, Pismo św., a sami zawsze dawali nam dobry przykład. Byli pracowici i życzliwi, nieśli pomoc innym, starali się każdemu z dzieci umożliwić dobre wykształcenie. Ja też poszłam na studia. Zamieszkałam w akademiku, poznałam koleżanki z różnych środowisk, ale nie spotkałam nikogo, kto w niedzielę chodziłby do kościoła i z odwagą się modlił. Byłam już dorosła i umiałam odróżnić dobro od zła. A jednak ja też przestałam chodzić na Msze św. i nie szukałam żadnych kontaktów religijnych. Powoli moje sumienie zaczęło usypiać. Wciągnęły mnie imprezy studenckie, fascynowały opowiadania bardziej doświadczonych życiowo dziewcząt. Wkrótce poznałam swoją pierwszą „wielką miłość”. Studiował w innym mieście i spotykaliśmy się raczej rzadko. Podziwiałam go za jego inteligencję i byłam dla niego gotowa na wszystko. Mniej więcej po trzech latach znajomości zaszłam w ciążę. Nie byliśmy małżeństwem i przez ostatnie miesiące mieliśmy sobie coraz mniej do powiedzenia. Byłam w trakcie pisania pracy dyplomowej, kończyłam studia, nie wiedziałam, co dalej będę robić. Do domu nie mogłam wracać, nie mogłam przynieść zawodu i wstydu moim rodzicom. Napisałam swojemu chłopakowi, że chcę się z nim spotkać, ale nie odpisał i nie przyjechał. Z żadną koleżanką nie chciałam na ten temat mówić, bo bałam się tego, co o mnie pomyślą. I tak zostałam zupełnie sama ze swoim problemem. I zupełnie też sama podjęłam decyzję o przerwaniu ciąży – była przeszkodą w mojej niepewnej przyszłości. Oczywiście myślałam i o tym, że to grzech, ale wówczas ważniejsze było dla mnie to, że nie zawiodę rodziny. Ot, najwyżej będę potępiona... Na zabieg prywatny nie miałam pieniędzy, ale lekarz w przychodni dał mi skierowanie do szpitala – bez żadnych pytań, bez żadnej porady czy chęci powstrzymania mnie od tej zbrodni... Poszłam więc do szpitala, wzięłam ze sobą książkę, żeby nie musieć z nikim rozmawiać. Nigdy nie zapomnę odgłosu narzędzi ginekologicznych i tego mokrego pluśnięcia. Nie płakałam, nic nie myślałam, byłam zupełnie pusta... Moje serce przyjęło potępienie bez buntu. Mam przed oczyma wstrząsające zdjęcie główki dziecka z przerwanej ciąży (Miłujcie się!, 4/2002) i łzy cisną mi się do oczu: może to właśnie moje dziecko? Dlaczego wtedy było mi obojętne? Moje późniejsze życie potoczyło się spokojnym torem. Obroniłam pracę dyplomową, znalazłam zatrudnienie, mieszkanie. Nowe obowiązki zaabsorbowały mnie, byłam pełna pomysłów i energii, na wyrzuty sumienia nie było czasu. Moja znajomość rozwiała się – już nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Nie dowiedział się ode mnie o tym, co zrobiłam, nie mówiłam tego dotąd nikomu. Po dwóch latach poznałam mojego obecnego męża. Miałam wielkie szczęście, że spotkałam tak dobrego i wyrozumiałego człowieka. Nie wypytywał mnie o moją przeszłość. Wkrótce pobraliśmy się i byliśmy przykładną rodziną, cieszyliśmy się sobą i naszymi kolejno na świat przychodzącymi dziećmi. Oboje pracowaliśmy i wspólnie zajmowaliśmy się domem. Jako matka bardzo się bałam, aby nie być dla dzieci złym przykładem, ważne było dla mnie ich religijne wychowanie. Chodziliśmy z dziećmi do kościoła, wspólnie się modliliśmy. Ze swojego ciężkiego grzechu spowiadałam się kilka razy, ale tak naprawdę wielki żal ogarnął mnie dopiero wtedy, gdy nieoczekiwanie dowiedziałam się, że znów jestem w ciąży. To było nasze czwarte dziecko. Zaczęłam wówczas mieć kłopoty z sercem, lekarz podejrzewał, że przeszłam ukryty zawał. Zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Mąż bał się o mnie, bo lekarz mówił, że zarówno ciąża, jak i sam poród to wielkie ryzyko. I dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że mogę umrzeć i będę musiała przed Bogiem odpowiedzieć za swoje życie. Zaczęłam się gorąco modlić o zdrowie dla mojego przyszłego dziecka i o przebaczenie mi mojej strasznej winy. W przeświadczeniu, że umrę, a mój mąż zostanie sam z czwórką dzieci, postanowiliśmy wyjechać do Niemiec, gdzie mieszkała rodzina mojego męża. Latem 1990 r. opuściliśmy Polskę. To był bardzo ciężki okres w naszym życiu: nowe środowisko, nieznajomość języka, ciasnota mieszkania, różne kłopoty ciążowe i, już tylko moje, wielkie wyrzuty sumienia. W grudniu urodziła się nam zdrowa, piękna córeczka. Żyła i ona, i ja! Leżąc w szpitalu, płakałam z żalu i z wdzięczności, że Bóg wysłuchał moich modlitw. Patrząc na swoje maleńkie dziecko, myślałam o tym, jak łatwo jest taką maleńką istotkę skrzywdzić i jak ja mogłam być taka bezduszna wobec swojego pierwszego dziecka! Od tego czasu zaczęłam codziennie odmawiać różaniec, a w niedzielę koronkę do miłosierdzia Bożego. Nie mogę cofnąć czasu i drugi raz przeżyć życia. Wiem, że Bóg jest miłosierny i wszystko mi przebaczy, ale poczucie winy będzie mi towarzyszyło do końca życia. Moje dziecko miałoby teraz 25 lat. Nie ma dnia, w którym czułabym się naprawdę odprężona; poczucie winy zakłóca moją radość, nie umiem już radośnie i swobodnie się śmiać. Straciłam pewność siebie, zaczęłam unikać ludzi, bo czułam się od nich o wiele gorsza. Jestem zamknięta w sobie, nie umiem z ludźmi otwarcie rozmawiać. Przed dwoma laty znalazłam się w szpitalu psychiatrycznym, bo popadłam w głęboką psychozę... Kiedyś, podczas spowiedzi, mój kierownik duchowy powiedział mi, żebym więcej o tym nie myślała, ale myśli te uparcie do mnie powracają – i dniem, i nocą. Staram się być dobrą żoną dla swego męża i dobrą matką dla swojej rodziny, ale często czuję się smutna i samotna. Swoim wyznaniem chcę zwrócić się do kobiet, które w przyszłości będą matkami, aby zawsze broniły życia. Ja zlekceważyłam V przykazanie Boże: Nie zabijaj! Zabiłam własne dziecko i tym samym zmarnowałam sobie życie, bo ciężar winy nie pozwala mi być wolnym człowiekiem. Poczucie winy chodzi za mną jak cień. Jedyną nadzieję mam w miłosierdziu Boga. Proszę Was o modlitwę za mnie. Janina Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|