|
|||
|
Świadectwo, Zawsze lubiłam się modlić, chodzić do kościoła na różne uroczystości, najczęściej razem z mamą. Mama czytała dużo książek religijnych i chciała nas „zarazić” tym czytaniem, ale nic na siłę z nami nie zwojowała. W którymś momencie sama wzięłam książkę i przeczytałam. Była to „Aniela Salawa”. Od tamtej pory i ja rozczytuję się w książkach o tematyce religijnej. Skończyłam szkołę i pracowałam jako sekretarka. Bardzo dobrze zarabiałam. Miałam chłopaka, z którym znaliśmy się od początku szkoły średniej. Zdarzyło się wtedy, że koleżanka moja i moich sióstr, 18-letnia dziewczyna, zaczęła się umawiać na randki z facetem żonatym i „dzieciatym”. Gdy się o tym dowiedziałam, byłam zbulwersowana, właściwie potępiłam ją przed moimi siostrami – czegoś podobnego nie spodziewałabym się po niej nigdy. Minęło kilka miesięcy. Któregoś dnia przyszedł do pracy nowy człowiek. Został przeniesiony z innego zakładu tej samej firmy na kierownika działu u nas. Był bardzo przystojny, poważny, a nawet zarozumiały – tak go oceniałam. Często sprzeczaliśmy się i właściwie denerwował mnie, ale lody coraz bardziej topniały i nawet nie wiedziałam, kiedy pojawiła się obopólna sympatia. On miał żonę i dwoje dzieci, był ode mnie 14 lat starszy. Nawet mi do głowy nie przychodziło, że te nasze wygłupy, dowcipy i żarty mogą stać się groźne dla nas dwojga. Zaskakiwał mnie różnymi pomysłami, bardzo sympatycznymi, pamiętał o moich urodzinach, imieninach, a nawet o tym, co kiedyś tam powiedziałam. W domu nic nie wspominałam o nowej znajomości, zresztą nie widziałam w tym nic złego. Któregoś razu pojechałam na delegację do Krakowa. Wieczorem ktoś zapukał do hotelowych drzwi. Otworzyłam i oczom nie wierzyłam – to był Jan. Powiedział, że miał coś do załatwienia i przy okazji wstąpił, żeby mnie zabrać na lody. Wyszłam z nim jak najszybciej z pokoju, bo nie chciałam stwarzać jakichś dwuznacznych sytuacji. Spędziliśmy bardzo miły wieczór, dużo rozmawialiśmy. Mówił, że jego małżeństwo się rozpadło, że są razem, ale on z domu i tak odejdzie, że zawsze chciał mieć prawdziwy, ciepły dom, bo w dzieciństwie takiego nie miał. Odprowadził mnie do hotelu i sam pojechał do domu. Dużo myślałam o Janie. Podobał mi się, było mi też go żal – taki spragniony miłości w dzieciństwie i nadal mu się nie układało. Gdy powróciłam z delegacji, bardzo się ucieszyłam na jego widok. Umówiliśmy się na kawę. Potem znów, i tak zaczęliśmy się spotykać. Zrozumiałam, że jestem zakochana po uszy i on też. Przestraszyłam się tego uczucia – ja z żonatym facetem? To nie może tak być! Trzeba z tym skończyć! – postanowiłam się z nim rozmówić. To było trudne, ale zerwałam, tłumacząc, że mam wyrzuty sumienia, że nie mogę tak robić i nie chcę. Był zrozpaczony. Gdy mijaliśmy się w pracy i widziałam jego smutek na twarzy, czułam ból. Z całego serca kochałam Jana i wbrew rozsądkowi jednak pragnęłam się z nim związać. Zwierzyłam się młodszej siostrze. Nie chciała o tym nawet słuchać. Zostałam sama z moim problemem. Postanowiłam najpierw zerwać znajomość z moim chłopakiem, który kończył odbywać służbę wojskową. Ciężko to przyjął. Prosił, żebym się opamiętała, że jeżeli nie chcę z nim chodzić, to żebym chociaż znalazła sobie normalnego chłopaka, a nie żonatego, starszego mężczyznę. Podziwiałam go, że w tej sytuacji jeszcze mi doradza, zamiast strzelić drzwiami i wyjść. To był dobry chłopak, ale ja już go nie kochałam. Największa tragedia rozegrała się w moim domu, gdy te wieści doszły do mojej mamy. Szalała, próbowała różnych metod przekonywania: krzyku, próśb, groźby, że się zabije, że mnie wyrzuci z domu, że nie chce mnie znać... ale bezskutecznie. Rozmawiała z Janem i powiedziała mu, że ja jestem inaczej wychowana, że nigdy nie będę z nim szczęśliwa, bo będzie mi brakowało Pana Boga. Mój chrzestny ojciec powiedział, że nie chce mnie widzieć i nie poda mi ręki na pożegnanie, bo jest za mnie odpowiedzialny, a ja robię głupoty. Ryczałam okropnie, było mi bardzo ciężko, ale tłumaczyłam mamie, że przecież każdy ma jakieś grzechy – jeden kradnie, inny przeklina, jeszcze inny nie święci niedzieli i świąt, a ja będę cudzołożyła – ale przecież będę chodziła do kościoła, będę się modliła, nie będę tylko przyjmowała Komunii świętej. Wielu ludzi przecież tak żyje i jest dobrze. O Boże mój, jaka byłam głupia, jaka zaślepiona, jak ja nic nie wiedziałam o braku Pana Boga w Eucharystii i w życiu w ogóle! O tym jednak miałam się dopiero przekonać. Jan zwolnił się z pracy pierwszy i pojechał do Łodzi, pomóc w prowadzeniu sklepu brata, który uległ wypadkowi. Nadarzyła się więc dobra okazja, by wyjechać do innego miasta i odciąć się od tego środowiska. Wszyscy myśleli, że na tym etapie to się zakończy, bo mi się „odwidzi” ta miłość, a ja... Ja też zwolniłam się z pracy i po kilku miesiącach pojechałam za Janem. Przyjęła nas do siebie jego mama. Jej drugi mąż kilka lat już nie żył, mieszkała więc sama. Od Pana Boga trzymała się zawsze z daleka i nie widziała w naszym związku nic złego, wręcz przeciwnie, zawsze mówiła, że była w drugim małżeństwie bardzo szczęśliwa. Zapomniałam jeszcze dodać, że w swoim sumieniu tłumaczyłam sobie, że dzięki naszej miłości nawrócę Jana, raczej dalekiego od praktyk religijnych. Miałam wielki zapał, żeby do tego doprowadzić. Modliłam się codziennie bardzo żarliwie, długo klęczałam, płakałam i prosiłam. Ani Jan, ani jego mama nie klękali do pacierza, ale bardzo szanowali to, że ja się modlę. Przyciszali wtedy telewizor lub zamykali drzwi, później wiele razy od nich słyszałam, że zazdrościli mi tej modlitwy – oczywiście w dobrym rozumieniu tego słowa. Tymczasem żona Jana szalała. Opowiadała o nas różne dziwne historie, także o moich rodzicach. Bardzo współczułam mojej rodzinie. To ja zgotowałam im taki los i czułam się winna. Moja mama, gdy chciała przyjechać do nas w odwiedziny, poszła do księdza i zapytała, czy nie będzie miała grzechu, że się z nami kontaktuje. Ksiądz powiedział, że nie, bo jestem jej dzieckiem i to Pan Bóg nas osądzi, a ona powinna się za nas modlić i, choć nie pochwala tego związku, żyć w zgodzie. Byłam oburzona – co ta mama wymyśliła, pytać się księdza, czy może mnie odwiedzać! Po kilku miesiącach wspólnego mieszkania zaszłam w ciążę. Bardzo się cieszyłam i byłam zdziwiona, że moja mama przełyka łzy, zamiast szaleć z radości. Byłam szczęśliwa, że będę miała dziecko z ukochanym mężczyzną. Jan czekał na trwały rozkład małżeństwa, czyli na pięć lat udowodnionego pobytu poza domem. Odwiedzał swoje dzieci zawsze, gdy byliśmy w naszym mieście, pamiętał o nich, bardzo tęsknił, ale nie chciał naprawiać tego związku. Byliśmy szczęśliwi, choć nie do końca. Słowa mamy, że będzie mi brakowało Pana Boga, wracały jak bumerang. To jednak nie było tak, że tylko nie będę przyjmowała Pana Jezusa w Komunii świętej, ale aż. Coraz wyraźnej to rozumiałam. Tymczasem sielanka mieszkania pod jednym dachem z „teściową” skończyła się. Na dwa miesiące przed rozwiązaniem wyprowadziliśmy się donikąd. Była zima, a ja zdecydowałam, że będziemy mieszkać w sklepie brata Jana (było z nim coraz lepiej), w którym oboje pracowaliśmy. Chciałam mieć spokój, cieszyć się każdym dniem z moim Janem obojętnie w jakich warunkach. Jan był bardzo zapatrzony we mnie, w mój młodzieńczy optymizm i sam był szalony – dlatego byliśmy zgodni. Nie doszło jednak do mieszkania „na sklepowej półce”, bo dobra znajoma, sąsiadka sklepu, zabrała nas do siebie i nie chciała słyszeć o takim „głupim pomyśle już nigdy więcej”. Pomogła nam znaleźć i wynająć mieszkanie. To, co wynajęliśmy, to był działkowy domek bez wody i bez gazu. Zrobiliśmy porządek i sukcesywnie upiększaliśmy nasze gniazdko. Cieszyliśmy się wszystkim, choć nie było łatwo. Właściciel podziwiał nas, podobało mu się, że dbamy o jego domek, więc nie brał od nas pieniędzy za wynajem. Traktował nas jak rodzinę. Urodziłam pięknego chłopca – Jasia. Wszystko byłoby dobrze, gdybym tylko jeszcze mogła przyjmować do serca Pana Jezusa. Chodziłam do kościoła, rozmawiałam z różnymi księżmi, radziłam się, co robić, ale każdy odpowiadał – no cóż, modlić się i wierzyć w Boże miłosierdzie. Chodziłam więc do spowiedzi świętej, choć wiedziałam, że dostanę tylko błogosławieństwo, a nie rozgrzeszenie, ale chciałam choć troszkę zbliżyć się do Pana Boga. W każde święta przeżywałam koszmar. Ludzie szli do Komunii świętej, a ja, jak złodziej, chowałam się po kątach, bo było mi wstyd, że nie przystępuję i że wszyscy to widzą. Czułam się strasznie źle, myślałam, że w ogóle nie mam prawa przebywać w domu Pana Jezusa – taka grzesznica, zdradziła i dobrowolnie wybrała grzeszne życie. Kiedy podchodziłam do spowiedzi świętej, spotykałam się z różną reakcją księży. Na samym początku mówiłam, że jestem w takim związku, ale że pragnę spowiedzi, chociaż spowiedzi. Księża cieszyli się, że nie odsunęłam się całkiem od Kościoła, ale raz przytrafiło mi się, że mnie ksiądz wyrzucił, nie dopuścił mnie nawet do rozpoczęcia spowiedzi, powiedział tylko, że to jest zawracanie głowy i że niepotrzebnie przyszłam. Odeszłam pokornie, cała skruszona i winna. Płakałam cały dzień, a mój kochany Jan pocieszał mnie. Przed świętami Bożego Narodzenia, będąc w rodzinnym mieście, znów podeszłam do spowiedzi, spodziewałam się już wtedy drugiego dziecka. Gotowa na wszystko, że mnie ksiądz skrzyczy, zawstydzi, wyrzuci – koniecznie chciałam przed świętami wyspowiadać się. Tymczasem kapłan wypytywał mnie o różne rzeczy i wytłumaczył, że dlatego tak się dopytuje, bo bardzo chciałby mi dać takie warunkowe rozgrzeszenie na jeden raz – na Boże Narodzenie. Dostałam rozgrzeszenie... Boże, czy to możliwe? Moje zaskoczenie, szczęście, radość nie miały granic. Odeszłam od konfesjonału jak pijana. Usiadłam w ławce i trwałam w mojej radości. Gdy przyszłam do domu, wszyscy się martwili, gdzie ja tyle czasu siedziałam. Myśleli, że może zasłabłam. Opowiedziałam o wszystkim; mama płakała z radości, siostry też, Jan cieszył się moim szczęściem, choć musiał spać w drugim pokoju, by nie poddać się pokusie zbliżenia się do mnie. Uszanował to wszystko wspaniale. Byłam mu bardzo wdzięczna. Wieczorem – chyba z tej radości – zaczęłam plamić. Rano poszłam do lekarza, chciał mnie natychmiast położyć do szpitala, ale nie wyraziłam zgody, bo był to dzień Wigilii, a nazajutrz miałam przecież przyjąć do mojego serca tak bardzo upragnionego Pana Jezusa! Obiecałam, że będę leżała w domu. Następnego dnia po Komunii świętej czułam się tak lekko, radośnie, ale miałam też wyrzuty, że przyjmuję Pana Jezusa do takiego „brzydkiego domu” jak moje serce. Dziękowałam Mu, że jest taki miłosierny, chociaż ja na to nie zasługuję. Gdy powróciliśmy do Łodzi, pojechałam prosto do szpitala. Po kilku dniach, z założonym szwem podtrzymującym ciążę, wypisano mnie do domu. Miałam już leżeć do porodu. W 8 miesiącu urodziłam Krzysia. Wydawało się, że wszystko jest w porządku, ale po 2 latach okazało się, że urodził się z genetyczną chorobą, nieuleczalną i bardzo rzadko spotykaną. Ale to jest temat oddzielny. Zawsze mówiliśmy dzieciom, że mają braciszka i siostrzyczkę w Tarnowie, żeby się za nich modlili i za nas, bo kiedyś byliśmy nieposłuszni Panu Bogu. On teraz gniewa się na nas, ale dzieci bardzo kocha i wysłuchuje ich modlitw, i na pewno ich też wysłucha. I tak wzrastali, a im byli starsi, tym więcej mogli się o nas dowiedzieć, bo zawsze w odpowiedni do ich wieku sposób uświadamialiśmy ich. Mówiliśmy, że zgrzeszyliśmy i musimy ponosić konsekwencje tego nieposłuszeństwa. Wtedy pytali, kiedy wreszcie poznają tego brata i siostrę. Tymczasem Jan uzyskał rozwód i zawarliśmy ślub cywilny. Nie przywiązywałam wagi do tego ślubu, ale wiedziałam, że lepiej taki niż żaden. W świetle prawa cywilnego był moim mężem. Zawsze pragnęłam wrócić do Tarnowa, kochałam to miasto i bardzo tęskniłam do mojej rodziny. Któregoś dnia nadarzyła się taka okazja. Podjęłam decyzję, Jan nie chciał tam wracać, ale wiedział, że ja bardzo tego pragnę. Zwolniłam się z bardzo dobrej pracy na własną prośbę i już mieszkaliśmy znowu w Tarnowie. Myślałam, że tu natychmiast znajdę pracę, tymczasem czasy były trudne i o pracę bardzo ciężko. Dwa lata szukałam, ale nie traciłam nadziei i wcale nie byłam załamana długami i brakiem pieniędzy. Wreszcie – wbrew woli Jana – udało mi się wrócić do pracy, tam, gdzie razem kiedyś pracowaliśmy. On nie chciał, bym musiała przełknąć następną pigułkę wstydu, ludzie nas przecież pamiętali, ale ja uznałam, że trzeba „wypić piwo, które się kiedyś nawarzyło”. I bardzo dobrze zrobiłam. Marzyłam zawsze o takiej chwili, kiedy wraz z moimi synami poznam dzieci Jana. I nadszedł taki dzień. Ktoś zadzwonił, otworzyłam. Za drzwiami stał Jakub – przyszedł zapytać o tatę. Oczom własnym nie wierzyłam. Od tego czasu przychodził bardzo często, potem też Magda, i tak jest do dzisiaj. Wspaniale się nasze kontakty ułożyły. Nawet lepiej niż w moich marzeniach. Zbliżały się kolejne Święta Wielkanocne. Lubiłam zawsze czas Wielkiego Postu: Drogę Krzyżową, Gorzkie Żale, a nade wszystko Wielki Tydzień. Brałam udział we wszystkich uroczystościach i tylko ręce mi się pociły na samą myśl o rezurekcji, kiedy to będę musiała znów siedzieć w ciemnym kącie i tęsknić do Jezusa w Eucharystii. To uczucie towarzyszyło mi zawsze, odkąd byliśmy razem. W Wielką Sobotę po nabożeństwie ksiądz poprosił, aby ktoś z parafian został do sprzątania kościoła. Było późno. Bardzo chciałam zostać, choć miałam jeszcze tyle roboty w domu. Wyszliśmy z Jasiem przed kościół, a ja powiedziałam do niego – Jasiu, mam do ciebie wielką prośbę – i zaczęłam płakać. A on mi na to – Tylko mi nie mów, mamo, że chciałabyś sprzątać kościół. – Właśnie to ci chcę powiedzieć, ale żebyś i ty został ze mną, bo tato będzie zły, że ja zostałam, a tyle jeszcze jest do zrobienia w domu. Ja nadaję się tylko do sprzątania w tym kościele i to uważam za zaszczyt, zostaniesz ze mną? – No dobrze, tylko już nie płacz – powiedział Jasiek. Zostało tylko kilka osób. Byłam taka szczęśliwa. Machałam tą miotłą i szmatą, ile tylko miałam siły. Jasia wszyscy chwalili, że taki kochany synek został z mamą posprzątać. Wymienialiśmy tylko spojrzenia i śmialiśmy się do siebie. Wycałowałam go, gdy wyszliśmy z kościoła, taka byłam mu wdzięczna. Rano wstałam i poszłam na rezurekcję – sama. Wszyscy jeszcze spali. Do kościoła mieli iść później. Nie mogłam się ruszać, tak mnie wszystko bolało. Dopiero po chwili domyśliłam się, że to od tego sprzątania. Usiadłam w bocznej ławce na środkowym miejscu, żeby mnie ludzie nie potrącali, gdy będą szli do Komunii świętej. Nigdy nie siadałam w takim miejscu, bo lubię być blisko ołtarza, z wyjątkiem świąt. Kościół coraz bardziej wypełniał się ludźmi. Nagle słyszę kroki kobiety w obcasach, które bardzo stukały. Myślę sobie: „Mogłaby chociaż iść na palcach, a nie tłuc się tak”. Kroki słychać coraz bliżej, widzę, że ta pani idzie w moim kierunku. Podeszła i zwraca się do mnie z pytaniem – Przepraszam, czy pani mogłaby nieść z nami figurę Pana Jezusa Zmartwychwstałego w procesji rezurekcyjnej, bo jedna pani nie przyszła i nie ma kto nieść? – Myślałam, że umrę w tym momencie. Ja mam nieść Jezusa?! Przecież nie jestem godna takiego wyróżnienia, ale czy w tej chwili mogę odmówić, jeżeli zaraz zaczyna się procesja? Wstałam i poszłam jak na szubienicę. Myśli tłoczyły mi się w głowie, pomyślałam, że ktoś ze znajomych napluje mi w twarz – taka grzesznica i do czego się posunęła. Ale trudno, nie miałam już wyjścia. Rozpoczęła się Msza i procesja. Nie mogłam unieść tej figury Pana Jezusa, wszystko mnie tak bardzo bolało, nie mogłam także opanować łez. Nagle w środku siebie słyszę głos wyraźny, ciepły, kochający: Ja się ciebie nie wstydzę, nie musisz się chować, chcę żebyś ty Mnie niosła i stała blisko Mnie! Jezu najdroższy, nie zapomnę tych słów i tej chwili. Gdy przyszłam do domu, gościliśmy na śniadaniu moją mamę. Opowiedziałam rodzinie to wszystko, płakaliśmy z radości i wzruszenia. Nie napisałam wcześniej, że niedługo po przyjeździe do Tarnowa poznałam zakonnice. Bardzo wesołe, otwarte dziewczyny. Powiedziałam im od razu, w jakiej żyję sytuacji, po to, by same zdecydowały, czy chcą podtrzymywać taką znajomość. Ale im to zupełnie nie przeszkadzało, nawet obiecały mi modlitwę w naszej intencji. Któregoś razu jedna ze znajomych sióstr zaproponowała mi rozmowę z księdzem o mojej sytuacji. Cieszyłam się na to spotkanie i przygotowywałam się do niej bardzo solidnie. Ksiądz wysłuchał cierpliwie, chciał pomóc, doradzić, i stwierdził, że jakkolwiek nie można usprawiedliwiać takiego wyboru i należy zło nazywać po imieniu, to jednak dopatrzył się w naszym życiu dużo dobrej woli. Namawiał do gorącej modlitwy i wspominał o możliwości życia w czystości, jak brat z siostrą, co umożliwiłoby nam przystępowanie do sakramentów świętych. Bardzo tego chciałam, było to jedyne wyjście w naszej sytuacji, lecz gdy tylko zaczynałam rozmowę na ten temat z Janem, denerwował się, nie chciał o tym słyszeć, uważał, że tak się nie da żyć w jednym domu z kobietą, że nie czuje się na siłach do takiej próby. Za każdym razem kończyło się na nerwach i płaczu. Podczas kolejnych częstych spowiedzi ksiądz podtrzymywał mnie na duchu, udzielał błogosławieństwa i powiedział kiedyś, że bardzo by pragnął móc dać nam rozgrzeszenie. Chodziłam do spowiedzi już tylko do tego księdza, który dobrze poznał naszą sytuację, więc nie musiałam za każdym razem opowiadać wszystkiego od początku. Namawiałam Jana, by poszedł też do niego, ale on zwlekał. Rozumieliśmy się coraz lepiej, nasza miłość nic nie traciła na sile, zawsze mieliśmy sobie bardzo dużo do powiedzenia. Opowiadaliśmy sobie codziennie o wszystkim, co każde z nas przeżyło danego dnia. Byliśmy dla siebie dobrzy i serdeczni. Któregoś dnia mąż pojechał z Jakubem do Łodzi odwiedzić mamę i coś tam załatwić. Przyjechał i bardzo bolała go głowa. Myślałam, że jest zmęczony, ale następnego dnia bolała jeszcze bardziej, mówił, że nie do wytrzymania. Ponieważ nigdy na nic nie chorował i nie skarżył się, byłam zaniepokojona. W końcu poszliśmy na dyżur do szpitala. Stwierdzono silną migrenę, dostał kroplówkę i wróciliśmy do domu. Ból jednak nie mijał, a nawet się nasilał. To już trzeci dzień i żadnej poprawy. Był bardzo zmieniony na twarzy i obolały. Od rana w poniedziałek chodziliśmy od lekarza do lekarza, a poprawy nie było. Właściwie po południu nie wytrzymywał już bólu i nie wiedziałam, co robić. Wreszcie po wielkich trudnościach został przyjęty do szpitala na neurologię. On prawie tracił przytomność z bólu, a ja ze zmartwienia i strachu o niego. Najpierw poszukałam kapelana szpitalnego i w telegraficznym skrócie powiedziałam, o co chodzi. Błagałam, by poszedł do niego i wyspowiadał. Ksiądz zaraz wrócił i powiedział, że nie jest w stanie rozmawiać, bo stan męża jest ciężki. Okazało się, że wyniki punkcji z kręgosłupa wykazały wirusowe zapalenie opon mózgowych – bez typowych objawów i dlatego nikt choroby nie rozpoznał. Został natychmiast przewieziony do Dąbrowy Tarnowskiej na oddział zakaźny. To było 13 maja. To ważna data dla mnie, bo od dziecka brałam udział w uroczystościach Matki Bożej Fatimskiej w Tarnowie i nawet z Łodzi przyjeżdżałam, by w nich uczestniczyć. Pamiętam, że chodziłam na apele fatimskie i wszystkie sprawy polecałam Matce Bożej Fatimskiej. W tym dniu również pobiegłam do Niej i błagałam o pomoc, wstawiennictwo u Syna, o to, by pokierowała naszym życiem, jak chce, by tylko Jan nie umarł w takich grzechach. Byłam nieprzytomna ze strachu o niego. Ponieważ rozpaczliwie musiałam wyglądać, prosząc kapelana o pomoc, on sam zadzwonił do szpitala i polecił tamtejszemu kapelanowi tego „biednego pacjenta”. Pojechałam rano do szpitala, pan dr Zbigniew M. wzbudził we mnie takie zaufanie jak żaden lekarz, którego dotąd znałam. Wytłumaczył mi, na czym polega choroba męża i jaki jest jego stan. Wreszcie na chwilę się mogłam uspokoić. Jan miał powikłania, stracił głos, dławił się nawet śliną. Czuł się lepiej, ale do zdrowia było jeszcze daleko. Ciągle pytałam go, czy był u spowiedzi i ciągle słyszałam, że jeszcze nie. Już była poprawa na tyle duża, że miał być wypisany do domu, lecz zdarzyło się, że miał podwójne widzenie. No więc zaczęły się badania od nowa. Przyniosłam Janowi do szpitala książkę o św. Ricie, patronce od spraw trudnych i beznadziejnych. Bardzo delikatnie mu ją podsunęłam, by się nie zdenerwował na mnie, że nudzę albo że z nim tak źle. Pan doktor również przyniósł mu książkę religijną, innym pacjentom także ciągle proponował podobną lekturę. Jan przeczytał, oddał... rozmyślał. Któregoś popołudnia pan doktor opowiedział mojemu mężowi taką anegdotę: Był ksiądz, który bardzo ufał opatrzności Bożej. Zawsze to podkreślał. Któregoś razu we wsi była powódź, wszyscy uciekali i prosili księdza, by się ratował. On jednak twierdził, że nic mu nie grozi, bo wierzy w opatrzność Bożą i Bóg go nie zawiedzie. Wody przybywało, ludzie przysłali po księdza drugą łódkę. Ksiądz odmówił. W końcu siedział na dachu kościoła, tyle było wody i po raz trzeci odmówił skorzystania z łodzi ratunkowej. Utopił się. Zawiedziony przyszedł do nieba i z wyrzutem mówi do Pana Boga – Tak Ci wierzyłem, a Ty pozwoliłeś, Panie, bym utonął? Na to Pan Bóg – Przecież przysłałem ci trzy łodzie ratunkowe, a ty nie skorzystałeś. Może to śmieszne, ale ta anegdota odegrała dużą rolę w życiu mojego męża, ale o tym zaraz. Kapelan przychodził często do Jana i na miarę jego sił rozmawiali coraz dłużej i dłużej... Jan stawiał sprawę bardzo uczciwie, że chciałby spowiedzi, ale nie może Pana Boga „robić w konia” – teraz, gdy trwoga to do Boga, a potem przyjdzie do domu i będzie dalej żył w grzechu. To było uczciwe, ale co z tego? 13 czerwca rano przyszłam, jak codziennie, na odwiedziny. Pani ordynator czekała na mnie na korytarzu, poprosiła do siebie do gabinetu i bardzo delikatnie powiedziała, że mąż jest na intensywnej terapii, gdyż nad ranem miał zawał serca. Lekarze z oddziału intensywnej terapii poinformowali mnie, że na razie sytuacja jest opanowana, ale 8 dni trzeba czekać, czy coś się jeszcze nie wydarzy. To było bardzo długie 8 dni. Jan nagle uzmysłowił sobie, że to jest jego trzecia łódka, którą mu Pan Bóg przysyła i zapragnął spowiedzi jak nigdy dotąd. Ale ksiądz kapelan tym razem się nie spieszył. Głaskał go po głowie i mówił, że gdy wróci na oddział zakaźny, będzie miał czas i odpowiednie warunki do spowiedzi. Jan bardzo się tym spokojem księdza denerwował i chciał za wszelką cenę już wrócić na „ten zakaźny”. Wrócił tam. Przyjechałam na odwiedziny i zastałam Jana kończącego czytać książkę o św. Ricie, zostały mu dwie kartki i w tym momencie zobaczył księdza w drzwiach. Prosił mnie, żebym nie czekała, aż oni skończą rozmowę, bo ona potrwa, więc pożegnaliśmy się. Nie mówił mi, jakie ma plany tej rozmowy, ale ja go znałam i wiedziałam, że stanie się coś wspaniałego. Gdy przyjechałam do Jana następnego dnia, moje szczęście nie znało granic. Jan wyspowiadał się z całego życia, został namaszczony sakramentem chorych i przyrzekł żyć ze mną jak brat z siostrą, czyli całkowitą wstrzemięźliwość na 9 miesięcy, aby w tym czasie odprawić 9 pierwszych piątków miesiąca w intencji nawrócenia swojej matki, a jeśli przetrwa tę próbę, będziemy ślubowali czystość do końca życia. Był taki szczęśliwy, odmieniony, nowo narodzony. Powiedział mi, że w czasie tej spowiedzi, tego namaszczenia czuł, jak spada z niego jakiś straszny ciężar i jak mu jest teraz lekko i wspaniale. Gdy przyszedł do pokoju, chciał skończyć tę książkę o Ricie i okazało się, że wcześniej zakończył lekturę na modlitwie w sprawie trudnej i beznadziejnej do załatwienia, a pozostała do przeczytania modlitwa dziękczynna za wysłuchanie prośby w tej sprawie... To było niesamowite. Jan nie pytał mnie wcześniej, czy może podjąć próbę życia w czystości, bo dobrze znał moje stanowisko w tej sprawie. Wiedział, że będę szaleć z radości. I tak było. Teraz ja ubiegałam się o pozwolenie u księdza proboszcza na przyjmowanie Eucharystii. Przyniosłam ze szpitala oświadczenie męża podpisane przez kapelana o odbytej spowiedzi i podjętej próbie, a także sama przystąpiłam do sakramentu pojednania u mojego spowiednika i kierownika duchowego. On także bardzo cieszył się, że wreszcie może mi dać upragnione rozgrzeszenie. I przyjęłam Pana Jezusa. Ile na tę chwilę czekałam! Mój Boże, jaka byłam teraz z Tobą szczęśliwa! Jan wyszedł ze szpitala po ponad 2 miesiącach. Był wycieńczony chorobą i zmizerowany, ale szczęśliwy. Odzyskał głos i wszystko wracało do normy. Nawet na szpitalnym wypisie podano, że to nie był zawał serca tylko wirusowe zapalenie mięśnia sercowego. Przemeblowaliśmy mieszkanie, gdyż musieliśmy mieć oddzielne spanie. Bardzo uważaliśmy, by się nawzajem czymś nie sprowokować, nie zachęcić, nie zepsuć tego nowego szczęścia. Dzieci o wszystkim wiedziały i bardzo były dumne z mamy i taty. Moja rodzina nie mogła wyjść z podziwu dla decyzji, jaką podjęliśmy. A inni? Różnie to było i jest: jedni nie wierzyli, że tak można żyć, drudzy krytykowali nas, że stosujemy jakieś średniowieczne praktyki, jeszcze inni mówili, że nabawimy się chorób, guzów, raków od takiej wstrzemięźliwości, albo, że nasz związek się rozleci, bo to nie jest normalne. Wszystkich tych bzdur wysłuchiwaliśmy z uśmiechem i w ogóle było nam obojętne, co ludzie mówią. Byliśmy naprawdę zakochani w Bogu i w sobie po same uszy, szczęśliwi, wdzięczni Panu za wszystkie łaski, jakimi nas obdarzył. Zachowywaliśmy się jak najczystsze narzeczeństwo. Robiliśmy sobie wzajemnie niespodzianki, prezenty, wyręczaliśmy się wzajemnie w różnych pracach, by ta druga kochana osoba nie robiła czegoś więcej i nie rozchorowała się przypadkiem. Gdy zdarzyło się jakieś nieporozumienie lub drobna sprzeczka, ustępowaliśmy sobie nawzajem i natychmiast przepraszaliśmy się. Może trudno w to uwierzyć, po 15 latach małżeństwa taka świeża, zielona miłość, ale naprawdę ta miłość była cudowna, czysta i przyjacielska. Często teraz dyskutowaliśmy o różnych sprawach religijnych, a w ogóle zostaliśmy zaproszeni do udziału w spotkaniach u pana dr Zbigniewa M. Tam w każdy czwartek spotykamy się z księdzem i różnymi ludźmi, czytamy Pismo Święte i dyskutujemy o tym, co mówi do nas Pan Bóg w wybranym tego dnia urywku. I co my mamy Mu do powiedzenia. To są wspaniałe spotkania, tak budujące, że podczas przerw wakacyjnych nie mogę się wprost doczekać, kiedy znów się zobaczymy. Chodziliśmy zawsze razem i na wszystkie spotkania. Od wielu lat uczęszczałam codziennie na Mszę św. Pomimo, że nie mogłam w tym wcześniejszym czasie przyjmować Pana Jezusa pod postacią Hostii, przyjmowałam Go w komunii duchowej. Modliłam się i pragnęłam tego spotkania, aż marzenia się spełniły. Któregoś razu pojechaliśmy do Łodzi odwiedzić teściową. Odwiedziliśmy również zaprzyjaźnionego proboszcza naszej dawnej parafii i opowiedzieliśmy swoją historię. Bardzo się ucieszył i powiedział, że gdyby mama Jana chciała skorzystać z sakramentu pojednania, to on uznałby to za błogosławieństwo dla siebie, że może komuś po takiej przerwie pomóc się wyspowiadać. Umówiliśmy się z księdzem, że rano następnego dnia przywieziemy mamę, jeżeli oczywiście da się przekonać, gdyż wszystkie dotychczasowe próby spełzły na niczym – w ogóle nie chciała na ten temat rozmawiać. Przyjechaliśmy do mamy późnym wieczorem. Dzieci poszły spać, a my mieliśmy jakimś cudem przekonać mamę. Jan zaczął żartem, że ksiądz rano czeka na mamę, zostało więc tylko kilka godzin na przygotowanie do spowiedzi. Mama się bardzo zdenerwowała i zaczęła mówić, że nie potrafi po tylu latach. Był to dla nas dobry początek do dalszego jej przekonywania. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy... Wreszcie mama zaczęła płakać, potem z Janem przepraszali się wzajemnie za wszystko, czym sobie zawinili przez całe życie. Zostałyśmy same, aby zrobić rachunek sumienia. Łzy winy, łzy szczęścia, łzy radości, łzy uwolnienia płynęły tej nocy obficie. Rano Jan i mama pojechali do kościoła. Po raz pierwszy w życiu razem uklękli do Komunii świętej, To był ósmy z pierwszych piątków miesiąca od momentu ślubowania czystości, między innymi także w intencji jej nawrócenia. Po południu wyjechaliśmy z Łodzi. Trudno nam było uwierzyć w to wszystko. Byliśmy tylko narzędziem w rękach Pana. Od tej pory teściowa ciągle dzwoniła do nas, że chce się przeprowadzić i mieszkać razem z nami. Po upływie czasu próby poszliśmy do księdza proboszcza i ślubowaliśmy powstrzymanie się od współżycia seksualnego w naszym małżeństwie do końca życia. Teraz już wiedzieliśmy, jak to jest, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, czy tego chcemy czy nie. Było nam cudownie. W lipcu 1999 r. przeprowadziła się do nas mama Jana. Miała swoje mieszkanie, blisko nas, więc bywaliśmy u niej często. Pracowałam, a Jan, będąc na wcześniejszej emeryturze, opiekował się Krzysiem i zajmował się domem. Wspaniale gotował, miał niespożytą energię i chęć do pracy, do działania. Nigdy nie było tak, by mu się coś nie chciało robić, albo żeby robił coś byle jak. Ciągle uczyłam się od niego różnych rzeczy. Ciągle zapewniałam go o swojej miłości i o szczęściu, jakie mi daje. On również mówił mi, że takiego domu zawsze pragnął i że jest bardzo szczęśliwy. Teściowa była przez niego wypielęgnowana, wykarmiona. Był na każde jej zawołanie. W każdy pierwszy piątek miesiąca przyprowadzał księdza do domu, by mama mogła się wyspowiadać i przyjąć Komunię świętą. Kiedyś w domu upadła i bardzo się potłukła. Położyła się do łóżka, potem była w szpitalu, od tego czasu już nie chodziła. Jan odwiedzał ją kilka razy dziennie. Mył ją, przebierał, karmił, przyprowadzał lekarzy, księży i robił to wszystko bez słowa żalu czy pretensji. Ja trochę mu pomagałam, ale jedynie po pracy. Większość dnia był z tymi obowiązkami sam. Widziałam, że jest przemęczony, lecz gdy proponowałam, że kogoś znajdziemy do pomocy, to nie chciał o tym słyszeć. Mówił, że skoro się podjął opieki, to sam będzie to robił. Mama nie była wylewna w uczuciach ani w podzięce za to wszystko, dlatego też gdy rozmawiałam z moimi zakonnicami o tym, to nie mogły wyjść z podziwu dla Jana i mówiły, że tym bardziej ta praca go uświęca. W ostatni dzień 2001 r. byliśmy na Mszy świętą dziękczynnej. Potem poszliśmy na sylwestra do mojej siostry. Jan był bardzo zmęczony, ale chciałam, żeby się trochę pobawił, oderwał od swoich obowiązków. Było bardzo fajnie, wesoło, a mój kochany tańczył i cieszył się. W Nowy Rok dowiedzieliśmy się, że nasz serdeczny przyjaciel miał bardzo poważny zawał serca i jest źle. Uklękliśmy do modlitwy i prosiliśmy razem o zdrowie dla niego. Tego dnia prosiłam także Ducha Świętego o dar męstwa, pokoju i siły, gdyby kiedyś spotkało mnie coś okropnego, żebym nie histeryzowała, nie biadoliła, po prostu była dzielna. Następnego dnia również modliłam się tymi słowami. Trzeciego dnia, gdy wypowiedziałam prośbę o męstwo, siłę, pokój zastanowiłam się, co mi przyszło do głowy z taką modlitwą. Nigdy nie prosiłam o takie dary. Zaraz jednak przestałam o tym myśleć i poszłam do pracy. Już tam będąc, jak zawsze zadzwoniłam do domu i pytałam Jana, czy wszystko dobrze. A on takim zmienionym głosem mówi, że nie wyspał się i źle się czuje. Przestraszyłam się i powiedziałam, że przyjadę i pójdziemy do lekarza, ale oburzył się na mnie, stwierdził, że nie ma czasu, bo idzie do babci, a potem do kościoła. Był pierwszy piątek miesiąca. Nie dawało mi to jednak spokoju, więc za godzinę znów zadzwoniłam – nikt nie podnosił, więc pomyślałam, że już wyszli z Krzysiem do kościoła. Gdy tylko odłożyłam słuchawkę, zadzwoniła jakaś pani, powiedziała, że mąż stracił przytomność przed katedrą na rynku i zabrało go pogotowie, a ona zaopiekowała się dzieckiem, i żebym przyszła do szpitala. Gdy dotarłam do szpitala, trwała reanimacja. Za chwilę przyszła pani i przyprowadziła Krzysia. Opowiedziała mi pokrótce, jak się to stało i poszła, a my z Krzysiem, czekając na korytarzu, modliliśmy się koronką do Bożego miłosierdzia. Wiedziałam, że jest źle, lekarz zresztą nie dawał mi nadziei. Błagałam, żeby szybko przyszedł ksiądz. Przyszedł, namaścił go. Jan był w stanie łaski uświęcającej i byłam spokojna o jego duszę, ale tak bardzo chciałam, żeby nas nie opuszczał... Krzysio powiedział, że tato o tej porze zawsze był u babci i ona na pewno na niego czeka. Trzeba do niej iść. Nie chciałam wychodzić, ale dziecko uważało, że taki mamy obowiązek. Poszłam. Powiedziałam teściowej, że Janek jest w szpitalu, ale nie mówiłam, jak bardzo jest źle. Nie płakałam, byłam zewnętrznie spokojna i opanowana. Teraz wiedziałam, dlaczego prosiłam Ducha Świętego o męstwo i spokój. Wróciłam szybko do szpitala. Nic się nie zmieniło. Nie odzyskał przytomno ści. Lekarz powiedział, że zawał jest rozległy i nic nie mogą już zrobić – zostało kilka minut życia. Podeszłam do Jana, był nieprzytomny, mówiłam do niego spokojnie i z miłością... Dziękowałam za wszystko, co mi dał, czego mnie nauczył, za jego miłość i za te cudowne lata czystości, dzięki którym teraz wiem, że pójdzie do nieba i żeby się za nas wstawiał. Obiecałam, że nie będziemy ustawać w modlitwach za niego. I odszedł do Pana. Była godzina 15.15 – Godzina Miłosierdzia. Modliłam się cały czas koronką do miłosierdzia Bożego i dziękowałam za czas łaski, jaki nam dał. Dzieci rozpaczały, nie chciały uwierzyć, że to prawda. Mówiły, że życie nie ma teraz sensu, a ja tłumaczyłam im najlepiej jak mogłam, że Pan Bóg wie najlepiej, co jest dla nas dobre i zabiera nas w najodpowiedniejszej chwili, i dlatego będziemy Mu za wszystko dziękować. Mówiłam im też, że życie nasze tam się dopiero zaczyna, i że po to te nasze wszystkie ziemskie starania, by zasłużyć sobie na szczęście w niebie, że jestem przekonana – tatuś zasłużył sobie na wielką nagrodę i jest teraz szczęśliwy. Czułam, że nie byłabym zdolna do takiej mowy i zachowania, gdyby nie łaska Ducha Świętego, o którą tak prosiłam. Wieczorem, gdy modliłam się w domu, mówiłam do Pana, że chcę nieść krzyż, który mi przeznaczył i zgadzam się na niego, tylko, żeby mnie umocnił, bo jestem słabym człowiekiem, że ufam Mu bezgranicznie i nie buntuję się w tym zmartwieniu przeciwko Jego decyzji. Niech się dzieje Twoja wola, Panie. Powiedziałam te słowa od serca, w pełnej świadomości, i poczułam tak wspaniały spokój, radość i szczęście... Teraz musiałam się nauczyć wielu rzeczy. Jeszcze 10 dni nie powiedziałam teściowej o śmierci Jana, gdyż bałam się ją załamać. I tak na wieść o niej przestała jeść i mówić. Nie chodziłam do niej w żałobnych ubraniach i zdobywałam się na pogodę ducha i uśmiech. Karmiłam, myłam, przejęłam wszystkie obowiązki Jana. Ponieważ musiałam iść do pracy, lekarz zdecydował o konieczności pobytu mamy w szpitalu. Była tam 2 miesiące. Odwiedzałam ją prawie codziennie. Ciągle pytała, dlaczego Janek do niej nie przychodzi, kim ja jestem, to znowu, jak sobie sama daję radę. Ksiądz namaścił ją olejami i 8 marca 2002 r. umarła. W tym samym czasie chorowała moja mama. Na grypę, na różne dolegliwości, ale takie zwyczajne. Bardzo przejęła się śmiercią Jana, ciągle wspominała go i płakała. Pocieszałam i mówiłam, że on teraz jest szczęśliwy i blisko nas. Mama była kilka razy w szpitalu, ale badania na żadną konkretną chorobę nie wskazywały, więc szybko wypisywana była do domu. Martwiłyśmy się o nią z siostrami, co się dzieje, dlaczego nie ma końca temu chorowaniu. I znów poszła do szpitala. Byłam u niej, opowiadałam o wszystkim, co się w domu dzieje, jak sobie radzę itd. Gdy przyszłam po dwóch dniach, było gorzej. Przygotowywali ją do specjalnego badania – bardzo się go bała. Przed końcem wizyty prosiłam, żeby się wzięła w garść, bo ja mam tyle zmartwień i jest mi potrzebna do pomocy i żartowałam, że zabraniam jej robić „jakieś numery”, bo tego już nie zniosę. – Dziecko, to nie ode mnie zależy – powiedziała. – Od ciebie! – krzyknęłam i rozpłakałam się, bo coś mnie w niej przerażało. W niedzielę czuwałyśmy z siostrami na zmianę, była wycieńczona, nie mogła spać. W poniedziałek rano, 18 marca 2002 r. przyszłam do pracy, od razu zadzwonił telefon – to był głos znajomego lekarza. Ucieszyłam się, bo właśnie chciałam do niego zadzwonić i zapytać o mamę. Ale on bardzo smutny zapytał, czy jestem przygotowana na taką wiadomość. Myślałam, że poinformuje mnie, że mama ma raka albo że musi być operowana i czekałam na to, a on mówi: – Renatko, mamusia przed chwilą umarła... – Jak to, co ty mówisz? Jak ja im to powiem, jak ja im to powiem?! Byłam w szoku, moi koledzy stali przy mnie i nie wiedzieli, co się stało. – Mów, co jest – usłyszałam pytanie. – Moja mama umarła. – I gdzie jest ten twój Bóg! – krzyknął jeden z nich, gdyż często dyskutowaliśmy bardzo burzliwie na tematy religii, a on w tym momencie nie opanował swojego wzburzenia. Odpowiedziałam tylko: – Jest przy mnie i nadal Mu ufam. O Boże, ile siły musiałam mieć, żeby iść i powiedzieć to moim siostrom. To było bardzo trudne. Ale dałam radę, przy pomocy Pana mojego najdroższego. Panie Boże, jeżeli Ci ufamy, jakich Ty cudów dokonujesz w nas! Dziękuję za wszystko i proszę, nie zostawiaj mnie ani na chwilę samej, bo jestem słaba i bez Ciebie nic nie znaczę, i nic nie mogę uczynić. Umówiłyśmy się razem z siostrami, że Święta Wielkanocne urządzimy wspólnie z naszymi rodzinami w domu mamy. Obawiałyśmy się jednak, że będziemy cały dzień płakać i że na pewno będzie bardzo smutno. Ale my, zupełnie dla nas nieoczekiwanie, przeżywaliśmy radość zmartwychwstania, ucztowaliśmy, wspominaliśmy chwile spędzone z mamą, zmarłym rok wcześniej tatą, moim Janem, teściową i radowaliśmy się, że oni żyją już w tym lepszym świecie, że są blisko nas, że wypraszają nam łaski, a nam zostało tylko nie zapominać, po co żyjemy na tym świecie, jaki jest cel naszej wędrówki i że codziennie jesteśmy coraz bliżej siebie. Amen. Renata Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|