|
|||
|
Świadectwo, „Wolności” od Boga zasmakowałem dosyć wcześnie. Z największą łatwością udało mi się zastąpić niemodne zasady życia chrześcijańskiego tak popularnym obecnie, hedonistycznym stylem bycia (najważniejsza jest przyjemność). Obrana przeze mnie droga wydawała się najlepszą z możliwych, a już na pewno najprzyjemniejszą... Teraz, z perspektywy czasu widzę, jak wielkim wysiłkiem i cierpieniem musi zostać odkupiona każda najmniejsza przyjemność takiego „sielskiego” bytowania. Ile poranień siebie i bliźnich pozostało do zaleczenia, ile zniewoleń do pokonania. Tyle razy krzyżowałem Boga swoim grzechem, biczowałem, wyszydzałem... A w zamian za to wszystko – żadnych wymówek, gróźb – tylko Jezusowe pukanie bez wytchnienia do bram mojego chorego serca i dar błogosławieństwa Miłosierdzia Bożego. Moje odejście od Pana zaczęło się jeszcze w szkole podstawowej. Wartości chrześcijańskie wpajane na religii i oazie zaczęły powoli stawać się krępujące, niewygodne. Przykład „wierzących – niepraktykujących” rodziców był wystarczająco dobrym alibi dla pierwszych prób kosztowania „wolności”. Och, jak przyjemnie było zrzucić ze swoich młodzieńczych barków ten krzyż Bożych nakazów i zakazów! Co to było za uczucie – móc robić wszystko, na co się tylko miało ochotę! Egoizm w „najczystszej” formie. I tak minął czas szkoły podstawowej, średniej. Potem były studia i pierwsza praca. Życie wydawało się takie łatwe i przyjemne. W każdej trudniejszej sytuacji zjawiał się „niezastąpiony” doradca życiowy, który zawsze potrafił podszepnąć duszy „właściwe” rozwiązanie. Na kłopoty w szkole – ściągawka, na zbyt wolną ścieżkę awansu w pracy – „niewinny” donos, na braki w finansach – oszustwo, na niepowodzenia w sporcie – „cudowny” doping. I do tego wszystkiego jeszcze, niczym nie zmącona, „wolna” miłość. Żyć, nie umierać. No i żyłem, nie zdając sobie sprawy, że każdego dnia uprawiałem dziadostwo w „najlepszym wydaniu”. Mijały lata i przyszedł czas pierwszych zbiorów z pól mojego życia. A plony nie były zbyt pomyślne. Po ułatwianiu sobie studiowania pozostały potężne braki w wiedzy, po chodzeniu „na skróty” w pracy – bruk, po oszustwach finansowych – lęk i problemy, po nie sportowym zachowaniu – kontuzje. Jakby tych wszystkich nieszczęść było mało, doświadczyłem smaku wielkiego bólu i głębokiej depresji po burzliwie zakończonym związku z kolejną „kobietą mojego życia”. Jedynym rozwiązaniem, tak „po ludzku”, które wtedy przychodziło mi do głowy było skończenie z tym pasmem porażek. Skończenie ze sobą... I wtedy usłyszałem jakiś wewnętrzny głos. Nie był to już ten, dobrze znany, zgubny podszept szatana. To był Ktoś bardzo bliski, Ktoś, kto od zawsze był tuż obok. Zaczęła się moja powolna walka o chęć do życia, o sens. Począłem szukać Tego, który coraz wyraźniej pukał do mojego serca. Zaglądałem z niepewnością do Kościoła, na targi ezoteryczne, do klubów sportowych promujących „mądrość” filozofii wschodu... Po pewnym czasie błądzenia po omacku począłem dostrzegać malutkie światełko. Porzuciłem towarzystwo wróżek, „cudownych” uzdrowicieli, domorosłych buddystów i im podobnych. Zacząłem regularnie uczestniczyć we Mszy św. W moim sercu pojawiło się wielkie pragnienie odbycia spowiedzi generalnej. Moje przygotowania do tego ważnego wydarzenia – sakramentu pokuty – były bardzo staranne – szczery rachunek sumienia z całego życia, żal za grzechy, mocne postanowienie poprawy. Umówiłem się na indywidualną rozmowę z księdzem, włożyłem odświętne ubranie i... stało się! Wychodząc z domu parafialnego czułem, że narodziłem się na nowo w czystości duszy i nieopisanej radości serca. „Za pokutę odmów sobie Koronkę do Miłosierdzia Bożego” – brzmiały jeszcze w uszach słowa Jezusa, wypowiedziane ustami mojego spowiednika. Prawdę mówiąc byłem trochę zakłopotany, nie wiedząc co to takiego ta Koronka. Na szczęście na jednej z katolickich stron internetowych, na czacie, znalazła się przyjazna dusza, która zechciała mnie oświecić. Odprawiłem pokutę i ruszyłem do dalszej walki o moją świętość. Lecz tam, gdzie walka, tam i upadki. I znów pojawiła się wielka potrzeba spowiedzi. Tym razem poszedłem już tak „zwyczajnie” – do konfesjonału. Inny ksiądz, inne grzechy ale... pokuta ta sama. Pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy było – Czy oni się na mnie uwzięli z tą Koronką? Przez dwadzieścia kilka lat nie słyszałem o czymś takim, a tu dwa razy pod rząd to samo! Teraz wiem, że nie był to przypadek. W tym czasie pierwszy raz wpadł mi w ręce dwumiesięcznik „Miłujcie się!”. Tam dowiedziałem się więcej o niezgłębionym Miłosierdziu Bożym. Lektura tego uświęconego czasopisma umożliwiła mi bardziej świadome i ufne odmawianie kolejnych Koronek. Następnym krokiem w mojej walce o prawdziwą wolność były rekolekcje ignacjańskie. Wspominam je jako wielkie przeżycie duchowe. W kościółku przy domu rekolekcyjnym, w bocznej nawie, znajdował się (i prawdopodobnie znajduje nadal) obraz Bożego Miłosierdzia – właśnie przed nim pierwszy raz namacalnie odczułem potęgę miłości Pana. Pośród wielu dzieł o tematyce religijnej, malowideł, rzeźb i krzyży nie czułem się tak, jak przed wizerunkiem Jezusa Miłosiernego. Moje pierwsze spojrzenie na ten obraz było jak miłość od pierwszego wejrzenia. Nie mogłem przestać o Nim myśleć. Spędzałem przed rozpromienionym Sercem Jezusowym każdą wolną chwilę. Osoba Chrystusa, na tym obrazie, wydawała się być trójwymiarowa, wychodzić do mnie. Zdawało się, jakbym klęczał przed żywym Mistrzem. Odczuwałem Jego niemal namacalną bliskość. Jednym z wielu darów, jakie otrzymałem po odbyciu rekolekcji, było napełnienie mnie Duchem Świętym – tak wielkiej radości, wolności od spraw materialnych, takiego bezpieczeństwa i pewności nie czułem jeszcze nigdy. Uczestnictwo w codziennej Mszy świętej, po powrocie do domu, wypełniało moje serce dodatkową dawką otuchy i sił na dalszą drogę. W Kościele czułem się tak dobrze jak w mieszkaniu u najukochańszego Tatusia. Msza święta nie była już zwykłą Mszą ale wydarzeniem, wielkim duchowym przeżyciem. I, co ważne, obraz Bożego Miłosierdzia w mojej parafii, nieco odmienny od tego z domu rekolekcyjnego dalej pozostał dla mnie jednym i tym samym żywym obrazem. Okazało się, że tak naprawdę nie istotne czyjego jest on pędzla, a liczą się jedynie łaski płynące z Najświętszego Serca Jezusowego. Od czasu mojego nawrócenia począłem radykalnie zmieniać swoje życie. Wiele spraw musiałem przemyśleć, z wielu zrezygnować. Zacząłem od nowa – tym razem we właściwy sposób – z Panem. Włączyłem się, między innymi, w Ruch Czystych Serc rozpowszechniany przez „Miłujcie się!”. Do chwili obecnej otrzymuję od Boga wiele łask. Dla przykładu, gdy niedawno zacząłem przegrywać w pewnej walce z szatanem, przez ułamek sekundy zobaczyłem Jezusa tak jak na obrazie, z promieniami wypływającymi z Jego Serca – zostałem umocniony i mój wróg był bez szans. Czuję, że Bóg ściga mnie swoim Miłosierdziem, obdarzając całym bogactwem darów Ducha Świętego. Każdego dnia odnajduję głos Pana w kazaniu, lekturze duchowej, audycjach radiowych, w rozmowach ze znajomymi, w ciszy. Czuję się jak małe dziecko prowadzone za rękę przez kochającego, troskliwego Rodzica. Wiem, że mam jeszcze wiele do zrobienia w sferze mojej duchowości. Muszę być cały czas bardzo czujny – mój grzech jest zawsze przede mną, zdarzają się upadki. Walki z nieprzyjacielem mojej czystości bywają bardzo zaciekłe, bolesne. Ale codziennie wytaczam najcięższe działa – Koronkę do Miłosierdzia Bożego, Modlitwę Różańcową, lekturę Pisma Świętego i „Dzienniczka” św. siostry Faustyny Kowalskiej. Odzywają się jeszcze dawne poranienia, słabości i miernoty, lecz nie jestem już sam. Jest ze mną mój Miłosierny Tatuś! Naprawdę warto Mu zaufać, ofiarować swoją wolną wolę – On nie zawodzi nikogo! Daniel Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|