|
|||
|
Autor: Jan Bilewicz, Cześć! Tu Wasz starszy brat. Postanowiłem dzisiaj napisać wspólny list do dziewcząt i chłopców, ponieważ temat jest uniwersalny. Będzie o sensie życia. W tym roku na część wakacji pojechałem do Szwecji. Mieszkałem tam kiedyś przez kilka lat i tam mam przyjaciół, którzy zaprosili mnie, by powspominać – jak się to mówi – „dawne czasy”. Zdecydowałem się pojechać, aby także załatwić kilka ważnych spraw. Jedną z nich było odnalezienie pewnego znajomego, przyjaciela – powinienem raczej powiedzieć – z którym urwał mi się kontakt. Miał na imię Olaf (czyta się: uĺov), a mówiliśmy do niego zdrobniale Ole (czyta się: ule). Tak chciał, choć od każdego z naszej paczki przyjaciół był znacznie starszy. Niski, krępy, z długą dosyć, już siwą brodą. Ubierał się raczej niedbale – trochę zbyt niedbale. Chodził powoli, niepewnie – jak starzec. Te trudności przypisywano jakimś błahym przyczynom, ale – jak się później okazało – powodowała je, wtedy jeszcze nie odkryta, poważna choroba. Kiedyś był znanym w mieście psychologiem dziecięcym. Pracował w szpitalu i miał prywatną praktykę. U niego konsultowano różne trudne przypadki z całego województwa. Był żonaty, miał dwójkę dzieci, teraz już dorosłych. Życie prowadził dostatnie i przyjemne... Ale w tym, co robił, był zalążek przyszłej klęski. W pewnym momencie opuściła go żona, która miała dość jego różnych związków z kobietami. Wpadł w nałóg alkoholizmu... Zwolniono go z pracy... Podjął leczenie, ale częściowo tylko skuteczne... Dzieci nie interesowały się zupełnie ojcem... Opuścili go przyjaciele... Po raz pierwszy spotkałem Olego w kościele. Nie był katolikiem, ale przychodził na Mszę św. Potem przeważnie siedział jeszcze długo w ławce. Czasami wychodził ze wszystkimi, by porozmawiać przed kościołem. Kiedyś podszedł do mnie i przedstawił się. Mówił, że w swoim kościele nie znajduje tego, czego szuka, dlatego tu przychodzi. Czego szukał?... Sensu życia… Poczucie bezsensu było dla niego cierpieniem nie do wytrzymania. Wielokrotnie myślał nawet o samobójstwie... Kiedy wspomniał, że jest psychologiem, zdziwiłem się trochę. „No, jak to – pomyślałem – psycholog, a nie potrafi poradzić sobie ze swoimi problemami? Ani jego koledzy nie potrafią mu pomóc?”. Szybko jednak doszedłem do wniosku, że poczucie braku sensu życia jest często, nawet chyba przeważnie, problemem duchowym. Słusznie więc wybrał przychodzenie do kościoła. Chyba wiedział, że żaden z jego kolegów psychologów tak naprawdę nie może mu pomóc. Szukał teraz przyjaźni i pomocy wśród ludzi wierzących. A może przede wszystkim u Jezusa?... Często się spotykaliśmy. Przyjeżdżał do mnie, zostawał na kilka dni. Widziałem jego cierpienie. Póki miał pracę, rodzinę, przyjaciół, nie trzeba było myśleć o jakimś głębszym sensie życia. Praca zajmowała uwagę, wdzięczność ludzi i sukcesy zawodowe dawały satysfakcję, pieniądze zaś dostatnią i wygodną egzystencję. I to był sens życia. Zdawało się, że wszystko będzie już tak zawsze trwało. Że zawsze będzie tylko pięcie się w górę po szczeblach kariery, tylko sukcesy, tylko pomnażanie swojego stanu majątkowego... Zdawało się, że można robić wszystko, na co się ma ochotę. Samemu wyznaczyć sobie zasady moralne, przekraczać te uznane, sprawdzone, „przełamywać tabu”. „Ja jestem panem swojego życia. Ja decyduję o swojej przyszłości” – tak myśli wielu i tak myślał, przypuszczam, Ole. Ale kiedy ten przez lata budowany gmach zaczął się walić, kiedy zabrakło oparcia, które dawały duże pieniądze, sukcesy, rodzina, przyjaźnie, wówczas boleśnie się okazało, że w tym wszystkim, co robił, brakowało czegoś podstawowego, trwałego, czego nigdy nie poszukiwał i nad czym nigdy się nie zastanawiał. Ten sens życia, który miał, był iluzją… „Po co żyje człowiek?” – pytał teraz. Opowiadałem o chrześcijańskim, czyli swoim, sensie życia. Jest ono wędrówką ku wieczności – tam jest nasza właściwa Ojczyzna. Tu na ziemi jesteśmy tylko pielgrzymami. Każdy dzień to krok, etap tej pielgrzymki. Śmierć nie będzie końcem mojego życia, bo jest we mnie nieśmiertelna cząstka. Będzie tylko końcem życia na ziemi i chwilą spotkania z Chrystusem, Sędzią doskonale sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze. „On – cytowałem – odda każdemu według uczynków jego: tym, którzy przez wytrwałość w dobrych uczynkach szukają chwały, czci i nieśmiertelności – życie wieczne; tym zaś, którzy są przekorni, za prawdą pójść nie chcą, a oddają się nieprawości – gniew i oburzenie” (Rz 2, 6-8). Cytowałem też inne fragmenty Pisma Świętego, na przykład ten znany z Drugiego Listu św. Pawła do Koryntian: „Dlatego też staramy się Jemu podobać, czy to gdy z Nim, czy to gdy z daleka od Niego jesteśmy. Wszyscy bowiem musimy stanąć przed trybunałem Chrystusa, aby każdy otrzymał zapłatę za uczynki dokonane w ciele, złe lub dobre” (5, 9-10). Sensem życia jest czynienie dobrze i unikanie zła, aby w ten sposób zasłużyć sobie na zamieszkanie w domu „nie ręką uczynionym, lecz wiecznie trwałym w niebie” (2 Kor 5, 1). Pytanie o sens życia wracało – w takiej czy innej formie – jak bumerang. Na nowo odpowiadałem trochę innymi słowami: że sensem mojego życia jest przede wszystkim poznawać Boga, naszego Ojca w niebie, wielbić Go, dziękować Mu za to, co otrzymuję, prosić Go, poszukiwać Jego woli, starać się ją pełnić, przepraszać, kiedy coś źle zrobiłem, miłować Go. Życie w relacji z Nim jak z Ojcem jest dla mnie sprawą najważniejszą, największym sukcesem. W hierarchii ważności Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, potem dopiero ludzie, nawet najbliżsi, pieniądze, rozrywka, itd. Cokolwiek czynię, staram się czynić ze względu na Niego. Każdy i każda z nas jest dzieckiem Bożym. On przecież nam dał życie i „utkał” nas w łonie matki. On zaszczepił w nas zdolność miłowania, pragnienie najwyższego dobra i szczęścia, wieczność. To mamy od Naszego Ojca w niebie. Zostaliśmy stworzeni do życia w synowsko-ojcowskiej relacji z Nim. Wpisane jest to głęboko w naszym sercu. Realizowanie tego właśnie najgłębszego, najważniejszego powołania daje sens i radość mojemu życiu… „Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Jezusa…” (Rz 8, 17). Rodzice przekazują swoim dzieciom w dziedzictwie różne dobra, czasami wielkie. To naturalne. Nasz Ojciec też chce nam dać dziedzictwo. Jest ono nieporównywalnie wielkie z każdym, nawet największym dobrem ziemskim. I jest wieczne. Bo moim Ojcem jest Stwórca całego kosmosu. Bo On jest wiekuisty i wszechmocny. Bo On jest Miłością, Życiem, Pięknem, Mądrością. Święta Teresa od Dzieciątka Jezus powiedziała przed śmiercią: „Ja nie umieram – ja wchodzę w życie”. Nasze właściwe życie rozpocznie się dopiero w chwili śmierci, byle teraz tę tułaczkę, wygnanie przeżyć godnie. Ole był straszliwie biedny – mam na myśli – duchowo: rozbity, zagubiony, zrozpaczony, osamotniony... Współczuliśmy mu, nie okazując jednak tego wyraźnie na zewnątrz, żeby go nie zranić. Raczej staraliśmy się okazać mu serdeczność i przyjaźń. Szczerze go lubiliśmy. Nie był wcale złym człowiekiem. Naiwnym – to prawda. Naiwnie uwierzył, bez zastanowienia, bez refleksji, w atrakcyjnie brzmiące, ale niestety destruktywne hasełka o wolności, tolerancji, o budowaniu socjaldemokratycznego raju na ziemi, bez Boga oczywiście. Chyba czuł, że przegrał życie, jedyną, niepowtarzalną szansę. Był jak drzewo, które nie wydało dobrych owoców, raczej cierpkie. Poza swoim zrujnował życie żonie i może innym jeszcze kobietom. Był bardzo marnym ojcem. Nie miał dla dzieci czasu i one teraz nie miały czasu dla niego. Uwierzył, że państwo je wychowa, i one pewnie myślały podobnie: że są domy dla starców, szpitale – państwo zajmie się ich ojcem na starość... Mówiłem mu: „Pomagałeś przecież ludziom, leczyłeś chorych. Zrobiłeś dużo dobra”. Ale i ta myśl nie była wielką pociechą. Być może robił to tylko dla pieniędzy, ludzkiego uznania, kariery, bez jakiejkolwiek nadprzyrodzonej motywacji. Pytał wiele razy, dlaczego tak bardzo cierpi. Odpowiadałem szczerze, bez owijania w bawełnę: zło, czyli grzech, przynosi zawsze, wcześniej czy później, cierpienie, choć nie każde cierpienie jest spowodowane grzechem. Szczęście, pokój, radość są nieodłącznie związane z dobrem, a największe dobro, jakie możemy czynić, to miłować Boga całym sercem, całą duszą, całym umysłem. Święty Paweł tak pisał: „Ucisk i utrapienie spadnie na każdego człowieka, który dopuszcza się zła… Chwała zaś, cześć i pokój spotkają każdego, kto czyni dobrze” (Rz 2, 9-10). „Pokutujesz za swoje grzechy – mówiłem trochę żartobliwym tonem, żeby złagodzić bolesny efekt słów – lepiej teraz niż potem”. Nie obrażał się. Był bardzo pokorny, słuchał. Pan Bóg dał nam swoje przykazania, także jako drogę do dobrego, szczęśliwego, pięknego życia już tu na ziemi. „Pozwoliłeś się, niestety, oszukać – tłumaczyłem – ułożyłeś sobie życie nie według Bożych, ale socjaldemokratycznych przykazań”. Rzeczywiście został oszukany. Nie odebrano mu pieniędzy, jak to przeważnie bywa, ale wiarę, nadzieję, rodzinę, dzieci, talenty, pracę... Oparł swoje życie na zasadach socjaldemokracji i przegrał bardzo wiele. Ale nie przegrał jeszcze rzeczy najważniejszej, mianowicie wieczności. Walka o nią toczy się zawsze, dopóki pielgrzymujemy na ziemi. Tu, na ziemi, zawsze jest czas miłosierdzia. Zawsze syn marnotrawny ma szansę powrócić do Ojca… Cierpienie, które przeżywał, było w ostatecznym rozrachunku nawet jakimś wielkim dobrodziejstwem, dlatego że zmuszało do zastanowienia się nad najważniejszymi sprawami, zwłaszcza nad ostatecznym celem i sensem życia. Szedł w ciemnościach, ale wyraźnie w dobrym kierunku. Pewnego dnia otrzymałem wiadomość, że Ole jest w szpitalu. Jego stan był poważny. Został w dużym stopniu sparaliżowany. Kilka dni później postawiono diagnozę. Była to jakaś rzadko spotykana choroba, która mogła nawet zakończyć się śmiercią. Trzeba było się śpieszyć... Pojechałem do szpitala i zapytałem go wprost, czy nie chciałby konwertować do Kościoła katolickiego, wyspowiadać się, przyjąć sakrament chorych i Eucharystię. Zgodził się bardzo chętnie. Odetchnąłem z ulgą. Rzucone ziarno słowa Bożego jednak wzrosło... W szpitalu leżał do końca naszej znajomości, przez około pół roku. Przenoszono go z jednej lecznicy do drugiej. W końcu znalazł się 130 km od miejsca mojego zamieszkania. Jeździłem w odwiedziny, jak tylko było to możliwe. Kontynuowaliśmy nasze rozmowy o Panu Bogu, Kościele, cierpieniu, sensie życia... Nadszedł jednak czas mojego powrotu do Polski. Musiałem wracać. Ostatni raz spotkaliśmy się, kiedy już jechałem do kraju. Obydwu nam było bardzo smutno. Wcześniej zostawiłem adres Olego miejscowemu proboszczowi i wyjaśniłem jego sytuację. Nie mogliśmy korespondować, ponieważ miał sparaliżowane także ręce. Teraz, po czterech latach, starałem się odnaleźć Olego. Pytałem wszystkich. Nikt nie wiedział, co się z nim stało... W parafii był nowy proboszcz i też o nim nie słyszał. W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby zadzwonić do urzędu podatkowego, który prowadzi dokładne rejestry żyjących i zmarłych obywateli Szwecji… Okazało się to, co przypuszczaliśmy – Ole zmarł. W listopadzie 2000 roku zakończył swoją ziemską pielgrzymkę. Jakże dramatyczną!... Gdzie jest teraz? Myślę, że jego cierpienie w ostatnich latach życia zostało przyjęte jako pokuta za grzechy, było czyśćcem na ziemi i dzisiaj Ole żyje już szczęśliwie, doskonale szczęśliwie, w swojej niebieskiej Ojczyźnie. Jan Bilewicz Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|