|
|||
|
Autor: ks. Andrzej Trojanowski TChr, Chociaż bohaterka tej historii – Luiza od Nicości – żyła dawno, w XVII w., to jednak wiadomo wiele o jej życiu dzięki zachowanym świadectwom. Po śmierci uważana za świętą, za życia była brana za „wariatkę” i wytykana palcem jako przykład nieszczęścia, które może się przytrafić nawet pannom z najlepszych domów. Urodziła się w rodzinie należącej do sławnego rodu Andegawenów. Opływając we wszystko, cierpiała na brak tego, co jest najważniejsze dla dziecka: akceptacji i ciepła ze strony rodziców, którzy od początku byli do niej dziwnie uprzedzeni. Obchodzili się z nią szorstko i uważali za głupią. Pomimo tego, Luiza wyrosła na dziewczynę o nieprzeciętnym wdzięku, żywym umyśle i pięknym głosie. Wbrew usilnym staraniom wielu o jej rękę, w wieku 37 lat wstąpiła do klasztoru. Działo się to w okresie dynamicznego rozwoju jansenizmu we Francji. Ten ruch religijny zmierzał do reformy życia duchowego według najbardziej surowych i rygorystycznych zasad. Głosił skrajny perfekcjonizm postępowania i wpajał przede wszystkim lęk wobec Boga, jako drobiazgowego i ciągle niezadowolonego sędzi. Do środowiska zdominowanego tego rodzaju duchem wiary trafiła Luiza, którą rodzinne wychowanie pozbawiło elementarnej pewności siebie, wpoiło poczucie winy i braku osobistej wartości. Jansenistyczna wizja Boga, rodząca w jej wrażliwej i okaleczonej psychice raczej przerażenie aniżeli świętą bojaźń, doprowadzała ją niebawem do psychozy lękowej. Wkrót ce stała się ofiarą obłędu, który zmuszał ją do krzyków, rzucania się i wybiegania na ulicę. Uznano ją za czarownicę, zakuto w łańcuchy i usadowiono w paryskim zakładzie dla szaleńców, którego sama nazwa – Salpetriere – wywoływała dreszcze. Znalazła się obok starej, pokrytej wrzodami i robactwem kobiety. Oto, co pisze pewien psychiatra na temat warunków, panujących wówczas w tym zakładzie: Kobiety, przykute do ściany za pomocą żelaznej obręczy, obejmującej je w pasie, jęczały w dzień i noc, trzęsły się z zimna i wilgoci. W okresie zimy, gdy Sekwana wzbierała, te ponure pomieszczenia, znajdujące się na poziomie ścieków, stawały się kryjówką dla niezliczonych szczurów. Nocą rzucały się na nieszczęsne kobiety, gryząc je tam, gdzie się dało.
W miarę upływających tygodni gwałtowność zachowywania się Luizy malała: coraz mniej się rzucała, ciszej i rzadziej krzyczała. Uwolniono ją z łańcuchów i pozwolono jej chodzić na teranie zakładu. Odwiedzała jedną ze swych towarzyszek niedoli, z którą modliła się i rozmawiała. Męczarnia skrupułów i lęków ustępowała na korzyść duchowego pokoju. Do jej uzdrowienia przyczyni ła się posługa pewnego kapłana, mającego szczególny dar rozeznawania i pocieszania w strapieniu. Spowiadał ją i udzielał Komunii św. Po kilku miesiącach Luizę przeniesiono do innej sali, przeznaczonej dla „obłąkańców, którym powrócił rozum”. Zlecono jej opiekę nad kobietami chorymi na trąd, gruźlicę, szkorbut i inne straszliwe choroby miejskiej biedoty. Obowiązki te wykonywała ofiarnie i radośnie. W miarę swych sił, dźwigała obłożnie chore, sprzątała po nich, myła je, wynosiła baseny... Po porannej Mszy św. wracała do nich, karmiła je i ubierała, szepcząc przeróżne modlitwy i słowa pociechy. Zdrowsze kobiety zachęcała do większej wiary i uczyła katechizmu. Pomimo wyraźnych znaków powrotu do zdrowia, ludzie wciąż uważali ją za pomyloną, a ona w swej pokorze nie wyprowadzała ich z błędu. Wciąż chodząc w łachmanach, niestrudzenie troszczyła się o tych, którzy obłąkani byli naprawdę. Uchodząc za szaloną – rzeczywiście nią była, lecz w sensie Chrystusowego szaleństwa miłości. Często modliła się nad chorymi, a kiedy oni powracali do zdrowia, protestowała przeciwko gestom wdzięczności i zakłopotana tłumaczyła, że nie ma żadnej mocy nad chorobami. Otrzymywała niezwykłe łaski, lecz prosiła Boga, aby przez to nie ściągać na siebie uwagi. Ustały więc jej widoczne dla wszystkich ekstazy. Coraz bardziej natomiast jaśniała jej prostota i radość. Niegdyś przerażona aż do obłędu wizją potępienia przez Boga, teraz zachowywała totalną ufność wobec Jego zamiarów. Dzięki miłosierdziu Bożemu – jak sama mówiła – czuję się tak bardzo gotowa przyjąć wszystko, co On zechce mi zesłać, że nawet gdybym miała ponownie wpaść w obłęd, to i tak nie przestałabym Go wielbić. Umarła w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, zaraziwszy się gruźlicą od chorych, którym bez wytchnienia usługiwała. W ceremonii pogrzebowej uczestniczyły tłumy bezimiennych biedaków i obłąkańców, a jej grób przez wiele lat był czczony jako grób świętej. Czy Luiza rzeczywiście wpadła w chorobę psychiczną? Nie – odpowiada ją współcześni psychiatrzy. Jej zachowanie, noszące cechy rzeczywistego obłędu, spowodowane było przejściowym kryzysem wiary: pewnością, że nie jest kochana przez Boga, że została przez Niego nieodwołalnie potępiona. Okazuje się, że w tym mrocznym doświadczeniu duchowym nie była odosobniona. Wielu świętych przeżyło podobny typ rozpaczy, z której zostali definitywnie uwolnieni. Przeszli oni drogę duchowego oczyszczenia, doskonale znaną chrześcijańskim mistykom, o których nieraz mylnie sądzimy, że nie stąpali twardo po ziemi. Coś w tym rodzaju przeżył także św. Albert (przed zakonem nosił imię Adam) Chmielowski na początku swej drogi, która ostatecznie doprowadziła go do całkowitego poświęcenia się najuboższym. Niedługo po wstąpieniu do zakonu opanowała go straszliwa niewiara w możliwość własnego zbawienia. Radość z bliskości Boga ustała, a jej miejsce zajęło poczucie opuszczenia, rozpaczy i bezsensu. Prawie przestał jeść i całkowicie zamilkł. Wpadł w rodzaj kompletnego osłupienia i melancholii. Uznano go za niezdolnego do podjęcia życia zakonnego, co więcej – za chorego, wymagającego specjalistycznego leczenia. Został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym w Kulparkowie pod Lwowem. Na szczęście, po kilku miesiącach pobytu w szpitalu, zabrał go do domu jego brat Stanisław i troskliwie się nim zaopiekował. Jego stan nie polepszał się jednak. Siedział i milczał, nie spał i nie jadł. Podczas Powstania Styczniowego, w którym stracił nogę, tyle razy zaglądał śmierci w oczy. A teraz sama myśl o niej paraliżowała jego władze. Nie rozumiejąc, co się z nim naprawdę dzieje, Stanisław zaprosił do domu proboszcza. Pozostając w pomieszczeniu obok i wiedząc, że Adam wszystko słyszy, Stanisław wszczął rozmowę z kapłanem o Ojcu przebaczającym marnotrawnemu synowi, o kobiecie cudzołożnej, o żalu Piotra i innych przykładach Boskiego miłosierdzia w Biblii. Słowa te trafiły do serca udręczonego Adama. Przyszedł czas postania z rozpaczy. W kilka godzin potem zażądał, aby osiodłano mu konia. Służący mało nie upadł ze zdumienia: Pan Adam przemówił!. Pogalopował do proboszcza, w czasie kilkugodzinnej spowiedzi zrzucił z siebie cały swój ból i wrócił do domu zupełnie odmieniony. Nastała niewypowiedziana radość. W domu i w okolicy mówiono: znowu jest sobą – jak dawniej, radosny, serdeczny, towarzyski.... W rzeczy samej, nie był już tym samym człowiekiem. Słyszano go, jak w czasie spaceru z rozpromienioną twarzą powtarzał: „jak dobry jest Bóg, jakże miłosierny i łaskawy...”. Wstąpił do trzeciego zakonu franciszkanów i, już jako brat Albert, trafił do dzielnic Krakowa, gdzie panowała największa nędza, prostytucja i przemoc. Przygarniał biedaków, starał się dla nich o środki do życia, otaczał duchową opieką. Wkrótce powierzono mu schronisko dla mężczyzn, a potem także dla kobiet. Gromadziło się wokół niego coraz więcej osób, pragnących również poświęcić się najuboższym. Tak oto powstawał zalążek dwóch zgromadzeń zakonnych – gałęzi męskiej i żeńskiej. Wyczerpany życiem, zmarł w Boże Narodzenie 1916 r. Kanonizował go Jan Paweł II w 1989 r.
Co łączy obydwie z powyżej przedstawionych postaci? – Ciemność wewnętrzna, noc zmysłów, spowodowana poczuciem nieobecności Boga, który dotąd udzielał się pośród radości i pokoju ducha. Nagle prosta i naturalna wiara staje się niemożliwa i gaśnie wszelki entuzjazm w miłości, „nie ma Boga, życie jest absurdem, drogą do nikąd!” – rozlega się wewnętrzny krzyk. Pustka w umyśle, grunt usuwa się pod nogami, królują niechęć do życia, pragnienie śmierci i zarazem straszliwy lęk przed nią. Wszystko wydaje się być skończone. Oto dno rozpaczy, którego Bóg pozwala dotknąć tylko największym swym przyjaciołom. Im się wydaje, że Bóg jest daleki, tymczasem jest z nimi szczególnie blisko. Przeżywają śmierć dla swej wiary – zbyt pewnej siebie i łatwej, łaknącej ciągle Boskiej pocie chy, jak dziecko łaknie słodyczy; umierają dla swej miłości – zbyt ludzkiej, emocjonalnej, kapryśnej, wybiórczej, szukającej zadowolenia i satysfakcji. Wszystko, w czym dotychczas pokładali swą ufność i z powodu czego mogli się szczycić i wynosić ponad innych – zostaje nagle im odebrane. Pozostają biedni, ślepi i nadzy.
Lecz ich konanie jest momentem ich narodzenia: pustą i wyjałowioną duszę Bóg zaczyna wypełniać i ozdabiać najcenniejszymi darami. Rodzi się wiara – która wierzy tylko ze względu na Boga i nie wygląda już Jego pociech; rodzi się miłość – która kocha ze wzglądu na Niego, a nie mocą swych własnych porywów i upodobań. Gdy ludzie ci w końcu zostają posłani do świata, działają mocą Jego miłości. Dlatego misja ich przynosi wspaniałe owoce. Luiza została posłana do obłąkanych: kto potrafiłby znieść, nie mając w sercu Boskiej światłości, straszliwe ciemności cudzego obłędu? Czy można pogrążyć się w przepaść cudzej rozpaczy i samemu nie upaść? Komu brakuje wewnętrznego światła, nie może bez uszczerbku dla siebie podzielać cudzych ciemności. Jeśli Luiza je podzielała, to dlatego, że sama przeżyła piekło rozpaczy i doświadczyła, że nic nie zdoła odłączyć nas od miłości Boga, która jest w Chrystusie, Panu naszym... Ani śmierć, ani życie, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe... Do tych słów św. Pawła z Listu do Rzymian Luiza mogłaby dodać: ...ani lęki, ani depresja, ani szaleństwo czy obłęd, ponieważ we wszystkim tym odniosłam zwycięstwo dzięki Temu, który mnie umiłował. Nic mnie trwoży, nic nie przeraża, bo zstąpiłam do otchłani choroby i obłędu – a i tam Bóg mnie nawiedził i mnie uwolnił! Oto dlaczego pytam każdą duszą pogrążoną w najgłębszej nocy: Któż cię odłączy od miłości Chrystusowej?
Jeśli któryś z wielkich przyjaciół Boga przeżywa noc ducha, to nie tylko ze wzglądu na własne uświęcenie. W rzeczywistości, obarczeni zostają ciemnością świata – jego straszliwymi lękami i zgryzotami – aby została ona rozjaśniona ich heroiczną miłością i wiarą. Doświadczenie Jezusa na Krzyżu staje się udziałem Jego ukrzyżowanych przyjaciół, wśród których zapewne są pacjenci z psychiatrycznych zakładów. Zbawienie na Krzyżu dokonało się poza murami Jerozolimy – dziś nadal się dokonuje poza murami ruchliwych miast i poza oczyma ich zagonionych mieszkańców. Poprzez swych zaufanych, którzy żyją na tym świecie, choć nie są z tego świata – Jezus wstępuje w obszary naszego człowieczeństwa, które najbardziej nas przerażają i wzbudzają trwogę; w obszary, które dla wielu są powodem zgorszenia, buntu przeciwko Bogu i własnemu losowi. Są to obszary smutków egzystencjalnych, lęków, depresji, wyczerpań, utraty rozumu, chorób psychicznych... Przyćmione środkami farmakologicznymi lub ucieczką w nadmierną pracę, użycie, gromadzenie dóbr materialnych – lęki i niepokoje nie giną, lecz nadal zbłąkane się odzywają.
Tymczasem droga do życia prowadzi właśnie przez lęki, a nie wbrew nim lub bez nich. Że naprawdę jest to możliwe, Bóg zapewnia nas o tym właśnie przez swoich przyjaciół. Czy św. Tereska od Dzieciątka Jezus żyła w błogim pokoju, z dala od prawdziwych problemów świata? Otóż, dźwigała ona ateizm XX wieku wraz z całym rozdarciem duchowym, jakie ono spowodowało. Wszelkie kłamliwe argumenty przeciwko Bogu, jakie wytoczyli filozofowie egzystencjaliści i materialiści ubiegłego stulecia, odebrała ona – w sposób intuicyjny – jako cios prosto w serce. Jad wszelkich wątpliwości i negacji Boga rozlegał się w jej wnętrzu, wywołując bolesną skargę: Nigdy nie uwierzyłabym, że można tak cierpieć... W czasie dni wielkanocnych, dni tak radosnych, Jezus dał mi odczuć, że rzeczywiście są ludzie, którzy nie mają wiary. Pozwolił, by duszę mą osaczyły nieprzeniknione ciemności, i by myśl o Niebie, tak dla mnie radosna, zamieniła się w źródło zmagań i udręk.... Mam wrażenie, że ciemności, zapożyczając głosu grzeszników, mówią do mnie drwiąco: „Marzysz o światłości, o ojczyźnie nasyconej upojnymi zapachami, marzysz o wiecznym posiadaniu Stworzyciela wszystkich tych cudowności – myślisz, że opuścisz kiedyś mgły, w których żyjesz? No to pójdź, pójdź, raduj się ze śmierci, która da ci nie to, czego w nadziei oczekujesz, lecz noc jeszcze ciemniejszą, noc nicości”. Czyż to doświadczenie nie zanurzało ją w beznadziejność świata, wyrzekającego się Boga? Czy jej heroiczna wiara i nadzieja nie były pokonywaniem owej beznadziejności?
Oto inny przykład: Marta Robin. Ona również przeżyła noc wiary i pokus, mającą wartość nie tylko dla niej samej, ale dla całej ludzkości. Została oczyszczona duchowo w wieku trzydziestu lat, była już niejako „gotowa” do spotkania z Bogiem w wieczności, a jednak przeżyła na ziemi jeszcze pięćdziesiąt lat. Nikt się nie dowie, co naprawdę przeszła w ciągu tych wszystkich bezsennych nocy (nie spała bowiem, nie jadła i nie piła – żywiła się Eucharystią). Jedno wiadomo: dzięki tym nocom powstały „Ogniska miłości” – wspólnoty chrześcijańskiego życia, rozwijające się obecnie na wszystkich kontynentach. Pan zapewnił ją, że „ogniska” te przyczynią się do odnowy nie tylko Kościoła, ale także całego świata. I faktem jest, że mnożą się świadectwa nawróceń tysięcy, dziesiątek tysięcy osób... Święci przekraczają granice normalnej wytrzymałości ludzkiej, aby pokazać, że nie ma takiego obszaru człowieczeństwa, którego nie mógłby nawiedzić Bóg. Nie wszyscy jednak prowadzeni jesteśmy drogą tak gęstych ciemności. Lecz niepodobna, aby w części nie nawiedziły nas one na pewnym etapie wiary. Po okresie radosnego kroczenia wraz z Panem, przychodzi poczucie Jego oddalenia i nieobecności. Nagle czujemy się zdezorientowani i opuszczeni, a najmniejsze przeciwności życiowe sprawiają, że budzą się dawne lęki, obsesje, zahamowania, chęć ucieczki i zamknięcia się w sobie. Wychodzą na wierzch stare urazy i zranienia w sferze emo cji i uczuć. Człowiek spanikowany, którego nagle ogarnia niepokój, sięga po leki, których spożycie w świecie osiąga imponujące rozmiary i z każdym rokiem wciąż wzrasta. Nieraz leki są potrzebne i wskazane, oby tylko nie przekreśliły tej niezwykłej okazji wzrostu, jaki stan wewnętrznego cierpienia ze sobą niesie. To trudne do zniesienia doświadczenie zachęca bowiem do wypłynięcia na głębię, do pójścia o jeden krok dalej w ufności wobec Wszechmogącego. Jeśli prawdą jest, że nawet jeden włos z głowy nie spada nam bez Jego wiedzy, to z całą pewnością wszystko to, co nam się przydarza, nie jest Mu obce. W swej pedagogii, z myślą o Niebie, Bóg oczyszcza w nas miłość, jaką kochamy i pozawalamy się kochać przez Niego i przez ludzi. Trudności zewnętrzne, prześladowania, upadki, upokorzenia, lęki – oto okazje, by kochać i trwać w nadziei – mówi pewna wierząca lekarka, psychiatra. W górę serca – wszyscy pogrążeni w depresjach, lękach i smutkach egzystencjalnych! Nie ma takiej trwogi, której nie doświadczyłby Jezus, wyznający w Ogrójcu: smutna jest moja dusza, aż do śmierci. Nie ma takiej rozpaczy, której nie przeżyłby On na Krzyżu, i której nie zdołałby rozświetlić blask Wielkiej Nocy.
ks. Andrzej Trojanowski TChr
Oto tytuły książek, mogących okazać się dobrą pomocą na czas zmagań duchowych: Brat Efraim Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|