|
|||
|
Świadectwo, Moja historia jest bardzo długa. Mam 37 lat, jestem mężatką, mam czwórkę dzieci w wieku szkolnym. Od dwóch lat czytam Wasze pismo i od tego czasu moje życie odmieniło się zupełnie. A było to tak... W listopadzie 1999 roku wybrałam się z pielgrzymką do Krakowa na spotkanie z Philippem Madre – francuskim lekarzem i diakonem. Od wielu lat pełni on w Kościele posługę uzdrawiania. Pojechałam tam głównie po to, aby modlić się o uzdrowienie dla mojego taty, który chorował na raka i miał w październiku poważną operację żołądka. Rokowania były bardzo złe. Po operacji ważył około 40 kg, miał wysoką gorączkę i wszystko wskazywało na to, że nie zostało mu zbyt wiele życia. Martwiłam się o niego, a jeszcze bardziej o jego duszę, bo tata z wiarą był raczej na bakier. Prosiłam Boga, aby przed śmiercią ojciec się dobrze wyspowiadał i nawrócił. W kościele, przez cały czas spotkania z Philippem Madre płakałam. Łzy same cisnęły mi się do oczu, kiedy słuchałam tego, co mówił o miłości Boga do ludzi, o tym że Bogu naprawdę na nas zależy, że każdego kocha, nawet największego grzesznika. To wszystko wywołało we mnie szloch. Pojechałam prosić Pana Boga o zdrowie dla taty, a Bóg dał mi o wiele, wiele więcej, niż prosiłam. Widząc, ilu ludzi zostało uzdrowionych podczas modlitwy z udziałem Philippe'a, gorąco prosiłam o zdrowie dla mojego taty. I wyprosiłam. Po moim przyjeździe do domu tata z dnia na dzień czuł się coraz lepiej. Teraz świetnie się czuje, spokojnie, swoim rytmem, pracuje w ogródku, regularnie chodzi do kościoła, słucha Radia Maryja i modli się razem z nim i chociaż nie ma całego żołądka, je wszystko to, co inni domownicy. W październiku minęły dwa lata od jego operacji. Na tym właśnie spotkaniu otrzymałam Wasze pismo z rąk jakiegoś młodego człowieka – niech mu za to Bóg błogosławi. Muszę przyznać, że zaczęłam czytać to pismo bez wielkiego zainteresowania, ale gdy doszłam do artykułów: Złotówka w kieszeni od Boga, Bóg jest przy mnie oraz innych świadectw składanych przez młodych ludzi, coś się ze mną stało. Pękła jakaś gruba skorupa, która pokrywała moje serce i nie przepuszczała Bożej miłości. Chciałabym poruszyć jeszcze inny problem i przestrzec przed szukaniem pomocy u uzdrowicieli i bioenergoterapeutów. Jak już wspominałam, w 1999 roku chorował na raka mój tata. Mniej więcej w tym czasie pojawił się w naszym mieście bioenergoterapeuta z Armenii. Na początku ofiarował swoją pomoc w chorobach kręgosłupa. Muszę przyznać, że bardzo dobrze nastawiał kręgosłupy. Sama tego doświadczyłam, choć zgłosiłam się do niego bardziej z ciekawości, wysłuchawszy opowieści koleżanki o uzdrawiających właściwościach masażu bioenergoterapeuty. Po wizycie czułam się bardzo dobrze i nic nie wskazywało na to, że jeszcze kiedyś będę musiała korzystać z usług tego pana. Chcę jeszcze wspomnieć, że okazał się on bardzo miłym, grzecznym i wzbudzającym zaufanie młodym człowiekiem. Po pewnym czasie, około trzech miesięcy od pierwszej wizyty, zaczęła boleć mnie głowa. Nie tak zwyczajnie, ale jakoś dziwnie. Bolała mnie cały czas, dzień i noc, a ból nie ustępował po żadnych tabletkach przeciwbólowych. Bolał mnie też żołądek, nie mogłam nic jeść, a zapach potraw wywoływał u mnie obrzydzenie. Poza tymi fizycznymi dolegliwościami pojawiły się czarne myśli. Prześladowały mnie bez przerwy. Udałam się do lekarza i usłyszałam, że mam nerwicę. Dostałam ziołowe tabletki, ale okazały się zupełnie nieskuteczne. Pomyślałam więc, że na pewno pomoże mi znajomy bioenergoterapeuta. Po wysłuchaniu mnie oznajmił, że to nic poważnego, że mnie wyleczy, ale sama muszę zrobić tak: napisać modlitwę Ojcze nasz na kartce, poświęcić ją w kościele i zawsze nosić przy sobie. Radził też po Świętach Wielkanocnych jeszcze raz zgłosić się do niego. Byłam bardzo naiwna, a moja słaba wiara pozwoliła na to, abym ślepo uwierzyła temu człowiekowi. Po świętach udałam się znów do niego. Tym razem miałam przynieść ze sobą czerwony długopis, ale taki, którego nikt wcześniej nie dotykał (wtedy jeszcze nie widziałam absurdu w prośbie uzdrowiciela). Bioenergoterapeuta pytał mnie, kiedy się urodziłam, coś pisał na kartce, coś czytał w swoim zeszycie. Kazał przyjść za trzy dni. Po tym czasie otrzymałam od niego tajemniczą karteczkę, którą miałam nosić nad głową 40 dni. Po tym czasie miałam wrzucić ją do rzeki, stojąc tyłem, i nie odwracając się, iść do domu. Po drodze nie wolno mi było z nikim rozmawiać. Ja, głupia, zrobiłam to wszystko, nie mówiąc o tym nikomu. Po tych „zabiegach medycznych” czułam się bardzo dobrze przez około rok. A potem zaczął się mój koszmar. Nie dość, że wróciły ze zwiększoną siłą te dolegliwości, które miałam, to jeszcze doszły nocne koszmary. Śniły mi się jakieś potwory, które ciągle mnie goniły, wykrzywione twarze, maszkary... Szłam spać z lękiem i z lękiem się budziłam. Myślałam już, że zwariowałam, że jestem bardzo chora (na pewno niedługo umrę!), zemdleję, zabiorą mnie do szpitala, coś złego mi się przydarzy. Bałam się opuszczać dom, z olbrzymim trudem wychodziłam do pracy, a tam nie mogłam się skupić. Wydawało mi się, że coś niedobrego robi się z moją pamięcią. Bardzo często byłam przygnębiona i rozdrażniona, i nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić. Nie umiałam o niczym innym myśleć, jak tylko o śmierci. Najbliżsi nie mogli mnie zrozumieć. Jak na złość nie było mojego uzdrowiciela w Polsce, bo akurat wyjechał do swojej ojczyzny. Wtedy byłam przekonana, że tylko on może mi pomóc. W międzyczasie byłam u lekarza, ale zaordynowane środki na uspokojenie nie pomagały. Przeciwnie, czułam się po nich jeszcze gorzej. Myślałam, że to już koniec, że nie ma dla mnie ratunku... Ale był Ktoś, komu na mnie bardzo zależało i Kto przez cały ten czas bardzo, bardzo mnie kochał. To Jezus Chrystus, do którego codziennie o godz. 15 modliłam się koronką do Miłosierdzia Bożego. Ta modlitwa pomagała mi w przezwyciężeniu cierpienia i złych myśli. W tym też czasie, zupełnie przypadkiem, w pociągu, spotkałam panią, która opowiedziała mi o swoich złych wspomnieniach związanych z wróżeniem z kart. To ona poleciła mi książkę Wyznania egzorcysty. Po jej przeczytaniu byłam przekonana, że padłam ofiarą swojej głupoty i że jestem w sidłach złego ducha. Zaczęłam czytać Pismo św. i książki dotyczące wpływu złych sił na życie człowieka. Zaczęłam pościć w piątki o chlebie i wodzie, więcej niż do tej pory modlić się, codziennie uczestniczyć we Mszy św. i przyjmować Eucharystię. Podjęłam walkę ze Złym. Wyspowiadałam się z tego, że uwierzyłam bardziej w tego człowieka, a nie szukałam pomocy u Boga. Moja walka trwała... Dolegliwości raz były słabsze, raz mocniejsze, nieraz ustawały, ale po pewnym czasie pojawiały się znowu, szczególnie wtedy, gdy miałam iść do kościoła. Wtedy kręciło mi się w głowie, miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Nie poddawałam się jednak, ciągle szukałam pomocy, ale teraz już tylko u Jezusa. W tym roku w wakacje zostałam wysłuchana, uzdrowiona i jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Podczas pieszej pielgrzymki na Kalwarię Pacławską spotkałam ojca Jana, który po wysłuchaniu mojej historii powiedział, że byłam zniewolona i spętana więzami tzw. białej magii. Zapytał, czy wierzę w to, że Jezus Chrystus może mnie uzdrowić. Odpowiedziałam, że tak. Ojciec Jan położył rękę na mojej głowie, odmówił krótką modlitwę – zostałam uwolniona. Po słowach ojca Jana: „W imię Jezusa Chrystusa zrywam więzy złych mocy”, moje kłopoty prysły jak bańka mydlana. Od tego momentu jestem wolna, jestem szczęśliwa i chce mi się krzyczeć na cały głos: „Jezus żyje, kocha nas, uzdrawia nas, potrzebuje nas, a my potrzebujemy Jego miłości do przezwyciężenia zła”. Chcę w tym miejscu podziękować mojej siostrze, która zaprosiła mnie na tę pielgrzymkę i dzięki której spotkałam ojca Jana. To on nauczył mnie, jak czytać Pismo św, jak się modlić, jak trwać przy Bogu, jak Go słuchać. Dzisiaj mija miesiąc i jeden dzień od pielgrzymki i mojego całkowitego uzdrowienia, czy raczej zmartwychwstania, bo byłam umarła przez grzech, przez swoją głupotę, a ożyłam. Urszula Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|