|
|||
|
Autor: Teresa Tyszkiewicz, Kamienie wołać będą...
Młody oficer armii radzieckiej Anatolij miał ten zwyczaj, że gdziekolwiek stacjonowała jego jednostka, po zajęciach wsiadał w samochód i zwiedzał okolicę. Nieraz zapuszczał się dosyć daleko. Buszując po osadach i pustkowiach, natrafiał na kępy krzaków i wybujałych traw, które skrywały coś, czego nie znał – krzyże. Małe, drewniane, jedno- i dwuramienne, świeże i pochylone ze starości, z napisami i bez... Wszędzie były te krzyże, milczące, a jednak go wołały; ledwie widoczne w zaroślach, a przecież wskazywały mu jakąś rzeczywistość, o której nie miał pojęcia. Potem trafiła do jego rąk książka, która mu tę rzeczywistość wyjaśniła. Było to Pismo święte. Siergiej Kurdakow, wychowanek domu dziecka, uczeń szkoły oficerskiej marynarki w Pietropawłowsku Kamczackim, członek Komsomołu, miał wiele cech, które mogły go zaprowadzić daleko: zdolności przywódcze, inteligencję, wybitną sprawność fizyczną oraz ślepą wiarę w komunizm. Toteż rychło go doceniono i powierzono mu specjalną misję. Pod koniec lat sześćdziesiątych ub. wieku zjawiskiem budzącym niepokój i irytację władz komunistycznych stawały się coraz liczniejsze grupy „religioznych” gromadzących się po domach i tam, w ukryciu, modlących się do Boga. Nie chcąc używać do tego celu funkcjonariuszy KGB, polecono szpiegowanie tych grup, a przede wszystkimi ich niszczenie specjalnie dobranym bojówkom Komsomołu. Siergiejowi powierzono uformowanie takiej 20-osobowej bojówki spośród kolegów. Gdy to uczynił z zapałem (za każdy napad miał otrzymywać 25 rubli), zaczęły się „rajdy” na „religioznych”. Zadanie polegało na tym, by niepostrzeżenie otoczyć dom, budynek czy mieszkanie, wpaść, zbić obecnych do nieprzytomności, złapać domniemanego przywódcę i zaaresztować go, zdemolować lokal oraz skonfiskować wszystkie papiery i książki, a przedmioty kultu zniszczyć. Potem trzeba było szybko zniknąć. Bojówka Kurdakowa spisywała się na medal: pałowano kogo popadło, starszych czy młodszych traktowano jak worki treningowe. Było kompletnie obojętne, czy to katolicy, prawosławni, baptyści czy protestanci. Wrogiem komunizmu był każdy, kto wierzył w Boga. Któregoś dnia oficer KGB opiekujący się bojówką Kurdakowa polecił jemu i jego koledze spalenie zdeponowanych w piwnicy urzędu, zarekwirowanych podczas „rajdów”, papierów. Gdy kolegę na chwilę odwołano, Siergiej chwycił pierwszy z brzegu świstek papieru i zaczął go czytać. Był to fragment rozdziału 11 Ewangelii wg św. Łukasza. „Czytając, doznałem jakiegoś dziwnego wzruszenia. Było to coś w rodzaju modlitwy” – pisze. Kolega już wracał, Siergiej szybko więc schował papier do kieszeni. Wieczorem wyciągnął go, bo przeczytany fragment nie dawał mu spokoju. „Byłem zafascynowany słowami dobroci i przebaczenia. Było to sprzeczne z tym, czego mnie uczono. Powoli zacząłem pojmować słowa, które tak głęboko zapadły w moją duszę. Odnosiłem wrażenie, że to ktoś stoi obok mnie i sam uczy mnie tych słów...” – wspomina. Damaszek SergiuszaMoskwa dopominała się coraz ostrzejszej rozprawy z chrześcijanami. „Rajdy” miały się nasilić, traktowanie wierzących miało być bez miłosierdzia. Któregoś dnia nastąpił rutynowy napad na grupę modlących się. W jednej chwili pokój wypełniły odgłosy bicia i jęków. „Zauważyłem starą kobietę – relacjonuje Siergiej – stojącą przy samej ścianie... Jej drżące usta wymawiały słowa modlitwy... Na ten widok wpadłem w straszny gniew; z wyciągniętą pałką rzuciłem się w jej kierunku. Gdy mnie zobaczyła, zaczęła się jeszcze głośniej modlić. Miałem już wyciągniętą rękę, by zadać jej cios, gdy nagle usłyszałem wzruszające słowa: »Boże, przebacz temu młodemu człowiekowi. Ukaż mu prawdziwą drogę. Otwórz jego oczy na zło, jakie czyni. Boże mój, przebacz mu!«”. Słowa te przeraziły mnie. Dlaczego ona prosiła o pomoc dla mnie, a nie dla siebie? To przecież ona potrzebuje łaski. Byłem wściekły, że ta kobieta ma odwagę modlić się za mnie, Siergieja Kurdakowa, szefa Komsomołu. Pełen gniewu, jeszcze mocniej ująłem pałkę, aby roztrzaskać jej głowę. Miałem zamiar uderzyć ją tak mocno, żeby natychmiast padła martwa. Podniosłem więc pałkę, lecz oto nagle stało się coś niesłychanego. Trudno mi to ująć w słowach... Ktoś chwycił mnie za rękę i wykręcił ją do tyłu! Byłem tym zaskoczony. Tak mocno złapał mnie za rękę, że odczułem ogromny ból. Sądząc, że był to chrześcijanin, odwróciłem się, aby go uderzyć. Jednak obok mnie nie dostrzegłem nikogo, więc nikt nie mógł mnie złapać za rękę. A jednak musiało się tak stać, bo jeszcze teraz odczuwałem ogromny ból. Byłem tym bardzo poruszony. Opanował mnie strach. To wszystko przerastało mnie. Siergiej wypuścił z rąk pałkę i uciekł z płaczem. Na wskroś poruszony i zagubiony, biegł przed siebie. Chwilami przystawał, próbując zanalizować i pojąć niezwykłe zdarzenie. Kiedy po upływie dłuższego czasu wrócił trochę do siebie, postanowił, że już więcej w napadach nie będzie uczestniczył. Po wielu trudnych rozmowach z szefami KGB Kurdakow został zwolniony z dotychczasowych zadań i mógł podjąć pracę łącznika radiowego na statku. Był sierpień 1971 roku. Statek kierował się ku wybrzeżom Kanady. Siergiej jako radiotelegrafista usłyszał polecenie: w najbliższych dniach ma się przesiąść na inny radziecki statek i wrócić do Pietropawłowska. Odebrał to jak wyrok śmierci. Właśnie trwał sztorm. Załoga otrzymała pozwolenie wpłynięcia do zatoki, na wody terytorialne Kanady, gdzie sztorm był słabszy. Do brzegu było około dwunastu mil. Siergiej, korzystając z nocy, wskoczył w czarne, lodowate, rozszalałe morze. Płynął, tracił przytomność i dalej płynął, modlił się i płynął… Fale rzucały go na sterczące skały, więc trzeźwiał i znów płynął. Nie wiedział, kiedy morze wyrzuciło go na kanadyjski brzeg, naprzeciw samotnego domku, z którego zauważono rozbitka i sprowadzono pomoc. Na wolnej ziemi losy Sergiusza nie potoczyły się gładko. Aresztowany i wypuszczany, poszukiwany przez ambasadę radziecką, raz zagrożony wydaniem władzom ZSRR, raz chroniony przez nowych przyjaciół, miotany między nadzieją a rozpaczą, zbliżał się coraz bardziej do Boga. Odkrywał Go w Piśmie św. dostarczonym mu w języku rosyjskim i czuł, że winien jako pokutę za swoje grzechy dać świadectwo prawdzie. Zaczął przemierzać Kanadę i Stany Zjednoczone z wykładami o prześladowaniach religijnych w Związku Radzieckim. Spisał też swoje pamiętniki i wydał je pod tytułem Przebacz mi, Nataszo. W roku 1973, w wieku 22 lat, zginął w niewyjaśnionych okolicznościach na wycieczce narciarskiej w górach. Słodkie jarzmo Jezusowe
Po ucieczce z zakładu dla przewlekle chorych ojciec Serafin Kaszuba wznowił swoją wędrowną pracę duszpasterską, ale równocześnie rozpoczął starania o wyjazd do Polski. Wzywała go rodzina, a pragnął także odnowić kontakt ze swymi władzami zakonnymi. Starania o to trwały długo, ale w końcu sierpnia 1968 roku stanął na polskiej ziemi. Z rodziny nie żył już ojciec i dwie siostry, dorośli ci, których pamiętał jako małe dzieci. Wszędzie witano go z największą serdecznością i podziwem. Odwiedzał klasztory swego zakonu, krewnych, garnęli się do niego dawniejsi parafianie wołyńscy. Pobyt byłby jednym wielkim świętem, gdyby nie stała myśl o wiernych pozostawionych w odległych stronach ZSRR. Tymczasem perspektywa powrotu stawała się coraz bardziej niepewna. Znów dała znać o sobie gruźlica. Kolejne leczenie szpitalne, okresy poprawy, nagłe krwotoki, operacja płuc – wszystko przeciągnęło się aż do 1970 roku. Ojciec Serafin chciał tylko jednego: dobrze odczytać Bożą wolę. W czasie kolejnego pobytu w szpitalu, gdy stan jego był bardzo ciężki, przyjechała z Kazachstanu stara kobieta, którą wysłano umyślnie, bo rozeszła się tam wieść, że on już do nich nie wróci. Przeor zaprowadził ją do szpitala. Gdy zobaczyła ojca Serafina, tak zmienionego chorobą, upadła ma kolana i płacząc, przepraszała go za posądzenie, że on nie chce już do nich wrócić. Wróciwszy z nią do klasztoru, przeor próbował jej wytłumaczyć, że w tym stanie zdrowia będzie on dla nich tylko ciężarem, ale ona twardo obstawała przy tym, że taki ciężar to dla nich nic, bo ludzie są do niego tak przywiązani: „On tam tyle pracy włożył, tyle poświęcenia, ofiary, spowiedzi, nabożeństwa, które odprawiał, Msze święte ciągle pod strachem...”. Wrócił. Podjął od nowa podróże apostolskie: Celinogród, Nowosybirsk, Krasnoarmiejsk, Pietropawłowsk, Ałma Ata... Czuł, jak słabną jego siły, jak choroba się wzmaga... Będąc w Karagandzie, poprosił ks. Władysława Bukowińskiego o sakrament chorych. Ten, ku zdziwieniu ojca Serafina, odmówił. „Drugim razem” – powiedział. Czyżby ksiądz Władysław przeczuwał, że jemu pierwszemu ten sakrament będzie potrzebny?... Bo Pan Jezus zaczął wzywać do siebie swoje wierne sługi. Pierwszy „wszedł do wesela swego Pana” ksiądz Bronisław Drzepecki. Po wcześniejszym zwolnieniu z obozu w Sosnówce tułał się przez dwa lata, prowadząc wędrowne duszpasterstwo. Potem nagle otworzyła się możliwość legalnej pracy na Podolu, przy trzech otwartych kościółkach w Szarogrodzie, Żmerynce i Czerniowcach. Pomimo zaawansowanej gruźlicy ks. Drzepecki gorliwie odnawiał życie religijne i kościoły jemu oddane w opiekę. Siódmego września 1973 roku, przygotowując się do Mszy św., w rocznicę swoich święceń, dostał nagłego krwotoku, w wyniku którego zmarł. „Przez trzy doby pełniono wartę honorową przy jego trumnie. Kilkanaście tysięcy ludzi wzięło udział w pogrzebie, księża szli w sutannach i komżach, co było zabronione przez władze radzieckie. Rozpłakany lud wznosił żałobną pieśń. Pytano: „Modlić się za niego czy do niego?”. Ksiądz Bukowiński w zakończeniu swoich wspomnień opisał pewien epizod swego życia, do którego często wracał w rozmowach, jakby chciał mu nadać charakter duchowego testamentu: „Któregoś czerwcowego dnia przejeżdżam z jednej wioski do drugiej. Droga była daleka, około 30 km. Jechałem kiepską furką zaprzężoną w parę niepozornych koników. Ubrany byłem całkiem niereprezentacyjnie. Dość porządną walizkę miałem ukrytą pod słomą, żeby nie zwracała niczyjej uwagi. Cóż, kiedy droga była przeważnie polna, kiepska furka mocno trzęsła i raz po raz walizka wyskakiwała spod słomy, tak iż trzeba było kilka razy w drodze przystanąć, aby ją ponownie ukryć. Był przepiękny czerwcowy dzień, wypełniony blaskiem popołudniowego słońca. Ani chmurki na niebie. Na prawo od nas obszerna, urodzajna równina, na lewo majestatyczne pasmo gór o szczytach pokrytych śniegiem. Poczułem się bardzo szczęśliwy i wdzięczny Opatrzności za to, że mnie tu przyprowadziła do tych tak biednych i opuszczonych, a przecież tak bardzo wierzących i miłujących Chrystusa. Tego szczęścia doznanego na owej trzęsącej się furce nie zamieniłbym na największe zaszczyty i przyjemności. Nieraz później, zwłaszcza w ciężkich chwilach, jakich mi nie brakowało, przypominałem sobie to olśniewające przeżycie. Nie wiem, co przyniesie przyszłość, nawet najbliższa, mnie i moim przyjaciołom, pracującym w duszpasterstwie w Związku Radzieckim. Nie wiemy, w jaki sposób Opatrzność Boża czuwać będzie nad Kościołem w tym kraju. Wiem tylko jedno: iż słodkie jest jarzmo Chrystusowe, a brzemię Jego jest lekkie... ”. Ksiądz Bukowiński zmarł 4 grudnia 1974 r. w Karagandzie. Po jego pogrzebie młoda kobieta powiedziała ks. Józefowi Kuczyńskiemu: „Ci księża, którzy pracowali w podziemiu, byli dla mnie żywą Biblią i może więcej znaczyli w moim życiu niż św. Paweł czy św. Piotr. O tych filarach czytałam w książkach, a te filary widziałam w życiu...”.
„Teraz puszczasz sługę swego...”
Pod naciskiem ciągłych petycji, pism, przynagleń władze sowieckie musiały od czasu do czasu się ugiąć i pozwolić na otwarcie oficjalnych miejsc kultu. Wierni z okolic Krasnoarmiejska, zachęcani przez ojca Serafina, walczyli tak długo, aż otrzymali zezwolenie na otwarcie kaplicy. Ale ojciec był tak znienawidzony przez władze, że pozwolenie było obwarowane jednym ultimatum: jeżeli noga ojca Serafina postanie w kaplicy, zostanie ona natychmiast bezpowrotnie zamknięta. Tym samym owoc jego pracy i starań, a także jedyna perspektywa legalnej działalności duszpasterskiej zostały mu odjęte. Wierni nie śmieli mu nawet powiedzieć, na jakim okrutnym dla niego warunku kaplicę otrzymali. Pozostawało nadal tylko koczownicze życie, przerywane dłuższymi pobytami w szpitalach. Radowały wieści o pozwoleniach na otwarcie kaplic w miejscach szczególnie mu drogich: w Taińczy, Kustanaju, Karagandzie, Ałma Acie, Frunze, Duszanbe. Często odwiedzał Lwów, Równe, pojechał nawet do Taszkientu z misją zleconą mu przez kardynała Stefana Wyszyńskiego. Choroba jednak czyniła nieubłagane postępy. Nie zapomniało też o ojcu Kaszubie KGB... 19 września 1977 roku ojciec Serafin wracał do Lwowa po krótkim pobycie w Równem. Autobus się zepsuł i trzeba byto iść kilka kilometrów w zimnie i słocie. Bardzo wyczerpany dotarł ojciec do Lwowa, licząc jak zawsze na bardzo serdeczną gościnę u znajomych katechetek, uczących konspiracyjnie religii. Tymczasem ktoś go ostrzegł, że u tych pań dopiero co dokonano rewizji, spodziewając się go tam znaleźć. Zabrano wszystkie jego książki i modlitewniki. Trzeba mu było pozostać na ulicy do czasu, aż znajomi znajdą dla niego nową kwaterę. Krańcowo wyczerpany, trzęsąc się z zimna, czekał w deszczu przez dłuższy czas. W końcu zgodzili się go przenocować jacyś nieznani mu ludzie. Gdy do nich przyszedł, był już u kresu sił. W nocy gospodarze zauważyli świecące się w jego pokoju światło. Zaniepokojeni weszli do pomieszczenia – ojciec Serafin spał już snem wiecznym, z głową opartą o otwarty brewiarz... Wierny obowiązkom kapłańskim do końca, powitał przychodzącego po niego Pana słowami kantyku Symeona z wieczornej godziny brewiarza: „Teraz puszczasz swego sługę w pokoju, bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie...”. Grób sługi Bożego znajduje się na cmentarzu Janowskim we Lwowie.
Posłowie...
„(...) Oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć... Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy... To ci, którzy przychodzą z wielkiego ucisku i opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili” (Ap 5, 9, 14b). „U kresu drugiego tysiąclecia Kościół znowu stał się Kościołem męczenników” – stwierdził papież Jan Paweł II w liście apostolskim Tertio millennio adveniente. Dwudziesty wiek wytyczył najdłuższą na świecie drogę krzyżową, biegnącą od wschodniej Europy po wybrzeże Oceanu Spokojnego. W ziemię i wieczne śniegi wrosły krzyże niezliczonych stacji. Ojciec Święty pragnąłby klęknąć przynajmniej przy niektórych. Na końcu każdej drogi krzyżowej jest Golgota, ale blisko niej grób, który w poranek wielkanocny okazał się pusty. Chrystus, zmartwychwstając, nadał sens, wartość, chwałę każdej ofierze męczeńskiej; o tym mówi przytoczona wizja z Apokalipsy. Oby ten wielki tłum zbawionych wyprosił nam na ziemi inne nowe tysiąclecie. A naszym obowiązkiem jest imiona męczenników otoczyć pamięcią i czcią – do tego Ojciec Święty także nas zobowiązuje.
W cyklu Archipelag śladów Boga wykorzystałam książki: ks. W. Bukowiński: Wspomnienia z Kazachstanu; o. H. Warachim OFM Cap: Włóczęga Boży; T. Goryczewa: Mówić o Bogu to niebezpiecznie; S. Kurdakow: Przebacz mi, Nataszo (ostatnie dwie polskie publikacje skrócone w stosunku do oryginału); liczne materiały niepublikowane i rozmowy z ks. W. Bukowińskim. Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|