|
|||
|
Świadectwo, Już po przeczytaniu styczniowego numeru Waszego czasopisma chodziła mi po głowie myśl, aby napisać do Was i podzielić się swoją radością – radością swojego nawrócenia, lecz był to okres wielkiego napięcia w mojej duszy i w moim sercu, o czym wspomnę jeszcze nieco dalej. Teraz nabrałem jednak przekonania, iż powinienem podzielić się z Wami czymś, co uważam za świadectwo Miłosierdzia Bożego. Mam już trzydzieści lat. Moje dotychczasowe życie było jednym ciągłym pasmem trwania w grzechu, a w konsekwencji tego pasmem niepowodzeń, porażek i życiowych „dołków”. Teraz znalazłem się w więzieniu już po raz czwarty! Także nigdy przedtem – choć niejeden raz pragnąłem się zmienić, być innym, lepszym, normalnym, mieć dom, rodzinę – nie łączyłem tych pragnień z wiarą, z nawróceniem się. Było wręcz odwrotnie. Na każdym kroku bardzo szydziłem i krytykowałem duchowieństwo, cały Kościół i jego wyznawców. Błądziłem, grzeszyłem, bluźniłem... I choć poprzednio większą część wyroku odsiedziałem tutaj, w tym samym areszcie, pracując i robiąc to samo, co teraz, będąc uważany i czując się zresocjalizowanym, wychodząc stąd na długo przed zakończeniem kary, bo otrzymałem warunkowe zwolnienie, to teraz dopiero zrozumiałem, że aby być i żyć jak każdy normalny człowiek, nie wystarczy sama resocjalizacja, lecz potrzeba wiary, nawrócenia, potrzeba łaski Miłosierdzia Bożego! Gdy przed ośmioma miesiącami trafiłem tutaj, moje życie przewróciło się do góry nogami. Byłem zdruzgotany, przygnębiony, załamany, bo z dnia na dzień straciłem wszystko: rodzinę, miłość, zaufanie i przyjaźń najbliższych… Pozostało mi już tylko życie, które podarował mi Pan Bóg, a ja coraz częściej myślałem o tym, aby je sobie odebrać... Od poprzedniego wyjścia z więzienia przebywałem na wolności blisko trzy lata. Odzyskałem dawną miłość, bo związałem się z Renatą – dziewczyną, z którą znaliśmy się od wielu lat. Jej życie także nie było usłane różami, miała za sobą kilka nieudanych związków, z których jeden zaowocował przyjściem na świat Arturka, teraz już blisko sześcioletniego, któremu chciałem być ojcem. Ona była po przejściach, ja z przeszłością, odżyły nasze dawne uczucia, więc postanowiliśmy być razem. Żyliśmy w grzechu, w związku niesakramentalnym, co wtedy sobie lekceważyłem. Przez pierwszy rok byłem na „kuroniówce”, lecz dorabiałem jeszcze dorywczo, a gdy skończył mi się okres zasiłku, niemal od razu znalazłem pracę. Zamieszkałem z Renatą w mieszkaniu jej rodziców, starszych, wspaniałych ludzi, głęboko wierzących katolików, co zrozumiałem dopiero niedawno. Oni przyjęli mnie pod swój dach, a ja nie uszanowałem tego, bo nie potrafiłem zrozumieć, jak ciąży na ich sumieniu fakt, że w ich mieszkaniu ich córka, sama mając nieślubne dziecko, żyje bez ślubu z innym mężczyzną… Dlatego często nagabywali nas o to, lecz zbywaliśmy ich, bo tak było nam wygodnie żyć. Z czasem nasze wzajemne stosunki coraz bardziej się pogarszały, czego najbardziej przykrym, bolesnym i budzącym wyrzuty sumienia momentem były zeszłoroczne Święta Wielkanocne. Wtedy, po krótkim, przedwcześnie zakończonym śniadaniu w domu mojego ojca, po powrocie do domu oboje z Renatą, będąc zresztą pod wpływem alkoholu, zaczęliśmy się kłócić i wywiązała się również awantura z jej rodzicami. Wówczas, pod wpływem chwili i wcześniej wypitego alkoholu, ogromnie obraziłem Pana Boga, cały Kościół, duchowieństwo i uczucia religijne rodziców Reni… Nie wybaczę sobie tego do końca życia… Od tego dnia zaczęła wypełniać się cała Boża Sprawiedliwość… W pierwszą niedzielę po Zmartwychwstaniu Pańskim, w dniu Bożego Miłosierdzia, o czym wówczas nie miałem pojęcia, popełniłem ohydne przestępstwo, bo wspólnie z innymi pobiłem własnego kuzyna, który nigdy wcześniej ani później nic mi nie zrobił… Jeszcze w tym samym miesiącu straciłem pracę, popadłem w złe towarzystwo, od którego uparcie stroniłem przez dwa i pół roku, zacząłem zażywać narkotyki, czego zawsze najbardziej się wyrzekałem, bo nigdy w życiu nie miałem w ustach nawet jednego papierosa, zacząłem zastawiać, a z czasem sprzedawać owoce wspólnego dorobku z Renatą i po pięciu miesiącach trafiłem tutaj… W tym czasie ogromnie zawiniłem także wobec Reni i Arturka: zaniedbywałem ich, nie miałem dla nich czasu, namówiłem i skłoniłem do ciężkich grzechów również Renatę, czego nie wybaczę sobie nigdy, a poczucie ogromnej winy wobec nich pozostanie głęboko w moim sercu już na zawsze… Dlatego gdy trafiłem tutaj i po tygodniu wyparowało ze mnie to całe świństwo, gdy na trzeźwo stanąłem sam na sam z całym ogromem bólu, krzywdy, cierpienia i wstydu wyrządzonego moim najbliższym i wielu innym jeszcze, to wówczas czułem, że jestem już na samym dnie upodlenia i rozpaczy, że jedynym wyjściem jest odejście z tego świata. Czekałem na ten dzień, w którym podejmę tę ostatnią decyzję w życiu… Już wówczas byłem w celi dwuosobowej, cały czas leżałem i patrzyłem w sufit, przeleżałem tak szesnaście dni, nie jedząc zupełnie nic, czekając… I w tym właśnie czasie mimowolnie zacząłem się modlić. Jakiś wewnętrzny głos z uporem podpowiadał mi, że winien jestem zadośćuczynienie za krzywdy i cierpienia, które wyrządziłem moim bliskim i tak wielu innym osobom. Że powinienem uczynić to, odmieniając swoje życie, dążąc do poprawy i zgody z Panem Bogiem, którego obrażałem przez wszystkie minione lata, że mogę odkupić swoje grzechy, żyjąc dla innych, pomagając potrzebującym pomocy, wspierając ich, jak tylko zdołam… Zrozumiałem to wszystko tak wyraźnie, dopiero teraz odczuwając to, czego tak bardzo brakowało mojej duszy przez te wszystkie lata… Poprosiłem o rozmowę z księdzem i poszedłem na nią pełen wstydu, poczucia winy, ale i nadziei; było to w sobotę czwartego grudnia ubiegłego roku – i nigdy tego dnia nie zapomnę. W czasie rozmowy wyznałem księdzu kapelanowi między innymi to, że nie byłem jeszcze u spowiedzi, ani też nie przyjąłem Komunii świętej, co teraz całym sercem pragnę uczynić. Ksiądz kapelan podał mi tę pomocną dłoń, której tak potrzebowałem. Zacząłem chodzić na nabożeństwa różańcowe, gdzie poznałem wspaniałych przyjaciół z Odnowy w Duchu Świętym, którzy przygotowywali mnie także do przystąpienia do pierwszej spowiedzi świętej i przyjęcia pierwszej Komunii świętej. Już na pierwszym wspólnym nabożeństwie, które, o dziwo, odmówiłem dość gładko, choć nigdy przedtem nie modliłem się na różańcu, dostałem malutki obrazek Jezu, ufam Tobie i gorącą zachętę do codziennego odmawiania koronki do Miłosierdzia Bożego, która była na odwrocie. Z racji tego, że pracuję w bibliotece, która znajduje się w świetlicy tutejszego aresztu, dostałem też kilka katolickich czasopism, gdzie dziwnym trafem znalazłem broszurkę o św. Faustynie, obrazie Jezu, ufam Tobie i o koronce, a także o bezmiarze Miłosierdzia Bożego. Od tamtej pory codziennie odmawiam tę modlitwę, modlę się rano i wieczorem, a także korzystając z faktu, że w bibliotece znajduje się również radiowęzeł, lubię się modlić w ciągu dnia wraz z Rodziną Radia Maryja, o ile tylko pozwalają mi na to codzienne obowiązki. Od samego początku pragnąłem mieć jednak jakiś większy obraz Jezu, ufam Tobie, przed którym mógłbym się modlić. Zacząłem przeglądać czasopisma, które zostawili moi przyjaciele, i chyba po raz pierwszy w życiu trzymałem w rękach egzemplarz Waszego Miłujcie się!, gdzie zaraz po otwarciu ujrzałem ten upragniony obraz umieszczony między dwiema kolumnami. Moje serce wypełniła tak wielka radość, przeniknęło mnie jakieś takie ciepło, tak ogromne szczęście, że jest właśnie taki, o jakim marzyłem, jakiego pragnąłem i że dostałem go, zanim poprosiłem! Zaraz też uświadomiłem sobie, że Pan nasz, znając moje myśli, spełnił moje pragnienie, zanim zdążyłem je wypowiedzieć, i podarował mi Naczynie, abym mógł nim czerpać ze źródła Jego Miłosierdzia. I chociaż teraz mam już także tę piękną ikonę od Was, która oprawiona wisi w bibliotece, to właśnie ten obrazek wycięty z Waszego czasopisma, oprawiony, stoi zawsze na moim biurku, na niego spoglądam najczęściej, bo jest szczególnie bliski memu sercu. Tylko ja i Pan nasz Jezus Chrystus wiemy, jak ogromną radość przeżyłem w chwili, gdy Go pierwszy raz ujrzałem. Moi przyjaciele ze Wspólnoty przygotowali mnie, zupełnie „zielonego”, lecz pełnego ufności i pragnącego nawrócenia grzesznika, do pierwszej spowiedzi i Komunii świętej. Wtedy nawiązała się między nami ogromna więź emocjonalna, niemalże rodzicielska przyjaźń, i jestem im wielce wdzięczny całym sercem za wszystko, co dla mnie zrobili, szczególnie zaś za wspaniałe przyjęcie po Komunii, a także za oprawę Mszy św., na której był nawet chór z pobliskiej parafii! Właśnie ten dzień, Dzień Pierwszego Pełnego Uczestnictwa we Mszy św., Dzień Mojego Odrodzenia, Rozpoczęcia Nowego Życia, przypadł na Dzień Zmartwychwstania Pańskiego… Tak nasz Pan Bóg w swoim niezgłębionym Miłosierdziu odpłacił mi za wszystko to, co uczyniłem w tym dniu rok wcześniej… Powiedzcie sami: czyż nie jest to najprawdziwsze świadectwo niezgłębionego Miłosierdzia Bożego? W ostatnią niedzielę, w tym szczególnym Dniu Święta Miłosierdzia Bożego, Dniu wpisania do grona świętych „sekretarki” naszego Pana – siostry Faustyny – uczestniczyłem we Mszy św. i przyjąłem Komunię św., dziękując Panu Bogu za wszystkie łaski i doświadczenia, które na mnie zsyła. To jednak nie wszystko, bo pragnę podzielić się jeszcze z Wami całą wyrazistością Bożej sprawiedliwości, której doświadczyłem. Otóż, mieszkając wraz z Renatą i Arturkiem w mieszkaniu jej Rodziców, wielokrotnie szydziłem i wyśmiewałem pobożność jej Rodziców, szczególnie Mamy, pani Marianny… Oboje sprawiliśmy jej wiele przykrości, ile wstydu przynieśliśmy… Najbardziej jednak obraziłem ją tej pamiętnej, jakże niechlubnej Wielkanocnej Niedzieli, a poczucie przeogromnej winy nie tylko wobec Niej, ale obojga Rodziców Renaty pozostanie w moim sercu już na zawsze, do końca moich dni. W środę 1 marca pani Marysia odeszła od nas nagle… Gdy zmarła, uświadomiłem sobie całą potęgę i wyrazistość Bożej sprawiedliwości, bo właśnie ja, który tak wiele zawinił wobec niej, będę gorliwie, szczerze i z całego serca modlił się za spokój jej duszy i prosił ją i Pana Boga o przebaczenie dla mnie i Renaty. Także odpust, który otrzymałem w dniu przyjęcia I Komunii św., ofiarowałem w jej intencji, prosząc Pana Boga również o to, aby w sercu Renaty wzbudził pragnienie nawrócenia i poprowadził nas oboje z Arturkiem drogą naszej pokuty i nawrócenia. Abyśmy wspólnie odkupili grzechy, które popełniliśmy. Jesteśmy to Zmarłej tym bardziej winni, bo wiem, że za życia modliła się za nas, pragnąc naszego nawrócenia. Niech więc będzie to jej zasługą, choć nie zwróci życia, lecz zwróci Panu Bogu i naszemu Kościołowi dwie, błądzące dotąd i ślepe na Bożą Miłość, Boże łaski i niezgłębione Boże Miłosierdzie, dusze… Proszę Pana o to w moich codziennych modlitwach i, bezgranicznie ufając Jego Miłosierdziu, wierzę, że mnie wysłucha. Niech pamiętne słowa wypowiedziane niegdyś przez niewiernego Tomasza: „Pan mój i Bóg mój” będą odtąd moim drogowskazem i celem reszty mojego życia, a moim największym pragnieniem jest, bym drogę tę przebył wraz z Renatą i Arturkiem, których kocham, o których myślę, do których tęsknię przeogromnie całym sercem… Krzysztof Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.
Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku
|
|